Wiersze Bartosza Konstrata z nominowanego tomu „Dzika kość. Encyklopedia utraconych szans”
mój bóg
I
mój bóg nazywał się International Klein Blue i pisał komentarze na okładkach książek, bawiąc się długopisem i wsiąkając w obrus, organizując armie pełne krecich twarzy, nostalgicznych pamiątek po latach wypranych
w zagranicznych szamponach, w kolokacjach związków
chemicznych i szans życiowych, które odjechały fioletową karetką, a niebieską kredką ktoś rysował nam włosy, stopy i paznokcie. bóg nazywał się Miasto i oddychał żwawo, był brązowym konikiem i w koniczynie leżały jego jabłka na kraciastym kocu,
dzień nazywał się Środa, a dział się w sobotę i Jonathan miał długi u wszystkich i w żółtym swetrze jechał, a pobliskie baseny parowały jak łaźnie, których nie odwiedzam, bo
nazywam się Rzeka, a w śnie moje imię zaczyna się od wrzasku i kończy charkaniem,
bóg nazywa się Oddech i lubi grać w lotki, strzepuje papierosa do zlewu, a szpital jest grzechotką, jest śpiewem spoconych woźniców.
II
mój cień miał na imię Skrzydło, a peleton kolarzy krążył po starówce. światło rżało w latarniach, a w gazetach znowu ktoś opisał chorobę, więc skrzywiłem usta
i zasnąłem na dachu. ptak przyleciał i upadł, zerwał się latawiec i nie miałem ochoty na złocone schody i srebrne balustrady. jeżeli sen jest morzem, a morze
szkieletem wrogów dawnych i nowych to już wolę być chmurą albo parasolem, czerwonym parasolem przybitym do ściany. szukaj, piesku, nim zwiędną kwiaty i porzeczki!
III
nazywałem to święto Tego Ci Nie Wolno, zaczynałem je w lecie, a kończyłem, grając na rurze od kaloryfera,
zbierałem kozie główki, które ktoś wyrzucał z szerokiego balkonu, a świat był niemo wdzięczny, pachnący jak nogi
zamrożonych bocianów, rozpalonych kosów.
*
industrializacja marzeń sennych i teorii smutku
jesteś fabryką, twoją głowę stanowią ręce i nogi fabryki, a kraje i narody bawią się w oddawanie czci twoim marnym kopiom,
jesteś fabryką i myślę o tobie w zimne noce i mgliste poranki, o pokarmie, którym jesteś, o wodzie, którą łapczywie pijesz i jak jesteś pozbawiony osądu i potrzeb,
jesteś fabryką, podczas gdy my szukamy ujścia dla naszych instynktów, i patrz jak bezradni jesteśmy i jak nam idzie to kiepsko.
nie jesteśmy fabrykami, lecz czcimy fabryki i płaczemy nad ich losem, gdy umierają.
bądź fabryką, nie stawaj się mną, bo zapragniesz czystości, a lepiej jest żłopać wodę i zmienić w muzeum swoje starcze ciało,
jesteś fabryką i twoje hale świątyniami są, korytarze twoje są przedsionkami świątyń, windy twoje wiozą na szafot zmartwychwstania,
jesteś kochanką fabryki, pociągiem wjeżdżasz w jej serce, gwiżdżesz i buchasz, a łaskawe niebo przesyła ci przestrzelone pocałunki,
jesteś jej nie w pełni rozwiniętym bratem, patrz, on się śmieje i zagarnia dłońmi nie swoje plony!
no i cóż z tego, gdy fabryką jesteś i gra muzyka na twój niemy rozkaz, śpiewa mężczyzna i kobieta śpiewa, razem śpiewają, w oczach mając strach,
jesteś sygnatariuszem ciepła i posłańcem znoju, artystą namaszczającym i namaszczanym, pożerającym i pożeranym,
bojącym się i zsyłającym strach, miażdżącym kości narzędziem, lecz któż by się nie skusił i nie miażdżył kości,
gdy się dzielisz swym ciałem, gdy sprzedajesz pot jak relikwie trucizny, która wsiąka z grunt i leży, niemo leży, jest korzeniem mózgu?
*
rośnij, żarłoczny zmierzchu
lekarstwa zmieniają serce w pulsujący tłuszcz, w smażalnię sympatycznych wspomnień, wieczorów, gdy leżeliśmy w chłodnej hali jak dwie głodne ryby, złowione na dźwięk słońca
i na robaczywe plasterki polędwicy, na przyjęcia przyjęć, wypełnione ciastami i czkawką choroby, nerwowym sapaniem kalekiej kuzynki, urodzonej bez serca, bez skóry,
złożonej z zepsutego mięsa i robaków, wyświetlonej na ścianie i dziwnie podobnej do papieża bez głowy, do znaczka ze statkiem wiosennych piratów; lekarstwa zmieniają ludzi
w smutne poczekalnie, w wypełnione fioletem obłe korytarze, kończące się sapnięciem skoki z trampoliny, średnio udane, przyjmowane gwizdami wszystkożernych ust, kobiet bez
wyobraźni i mężczyzn bez sensu, kibiców pustki, pustki, próżni i zmęczenia; serce zmienia lekarstwa w kontur kontynentu, w środek własnego świata, w zapomniany parking, gdzie
kierowcy puszczają chińskie disco polo, rozłupują pistacje żółtymi zębami i strachem przed starością, przed spełnieniem marzeń, które są metalowe i puste jak gwizdek, w który
producent włożył ząb swojego ojca; lekarstwa to parasole, lekkie spadochrony krążące nad czołami przeludnionych miast.