Maciej Melecki: Trasa progu

Maciej Melecki

 

TRASA PROGU

 

 

Wybór nagrobka, wybór granitu. Ostatni to już wybór, pokrycie stałym

Blokiem, kładka z tabliczki pionowo nad dołem. Ścierpłe kolana słońca

Prostują się dopiero o świcie. Kabłąk serca chrypie niczym wrażany klin.

Obchodzimy pierwszą rocznicę końca świata. Inne końce dopiero co się

Rodzą. Inne światy nieustannie zachodzą. Czepliwy pobór, schylony w

 

Każdy krok, rozwarty niczym kąt matni, zasysa kolejną połać, przemieniając

Ją w chropawy kant, bulgoczący tego stan niepomiernie tedy trwa jak nóż

Podłogi, udając naturalną gładź. Nigdy nie żyliśmy inaczej, odchodziliśmy

Razem w zaległe krańce, mając różne dioptrie, niekiedy tasując tak samo

Wolno, szybko docieraliśmy na rogatki, by pokonać ostatni schodek w

 

Odchyleniu, tylko dwoma tylnymi kołami, ażeby nie forsować twardego

Jak ceń krawężnika prostopadle, w załomie koniecznego oddalenia.

Taka była trasa naszego progu – ty zawsze z przodu, jakby w zwiadzie,

Ja pewnie w tyle, obaj lekko przygarbieni, skuleni przed metą danego

Miejsca, w obcym koszu ziemi lub na chodniku startym jak draska śnienia

 

O niewiadomym oddaleniu, gramie spokoju, ładunkach przyjemniejszych

Faz, w tym ciągłym iskaniu coraz to nowych wieści o tym spochmurniałym

Świecie, gdzie nie przyszło nam żyć jak w uwolnionym balonie. I te kolonie,

Podmokłe wczasy, momenty wzajemnego chowania się w racjach witych

Na patykach konkretnych wskazań lub podpowiedzi, były zaśniedziałą

 

Sztabą, która legła na dnie, zanim mierzyliśmy się w pół, podając sobie

Dłoń zaraz po wejściu do domu, kiedy czekałeś na zastrzyk ożywczych

Informacji, miasto dyszało jak ustrzelony skowronek, nikogo nie oszczędzało,

Nie przebierając w środkach szybkich narkoz, widzieliśmy to razem po raz

Ostatni, mijając narożną, szarą ruderę, ów bezpański dom sprzed stulecia,

 

Obok którego, nieco wyżej, przy tej samej ulicy, wchodziłeś ongiś raźnie

W skrzyżowanie najbliższych stron. Skromne dozy swobodnych artykulacji

Zawsze patyczkują się z nami w klatkach swoich częstych razów, szpiców

Bata, którym zdzielano nas w korytarzach, i znosiło jak na brygu, w falach

Szatkujących ten stan, spiekocie plaży, osunięci w sklęsłą czeluść. Bez niczego,

 

Niczego już nowego się nie dowiemy, dowiadując  nieustannie o rosnącym

Rozziewie między krami, na jakich przepływały poszczególne lata, w garściach

Piasku mając zaczyn przyszłych, glinianych dni, tresowanych przez użytek i

Przybój potrzeb. Zostań w tym ogarku. Odciskam się w mule, jak klucz zawieszony

Na szyi podmuchu. Krata wiosła opada w przełyk mgły. Wyziew krzywej.