Sosnowski, Foks i inni o Słowackim

Krzysztof Siwczyk:

Pytanie o obecność metafizyki ( mistyki metafizycznej ) w polskiej literaturze, a ściślej poezji, nigdy już nie będzie pytaniem o Boga. A przynajmniej nie będzie pytaniem kierowanym wprost. Jestem głęboko przekonany, że poeta współczesny może jedynie uprawiać metafizykę pośrednictwa. To stosunek do tradycji określa pozycje metafizyczne poety współczesnego. Nadmienię tylko, że wbrew obiegowej opinii o wszechwładzy postmodernistycznej optyki „wyczerpania” dyskursów metafizycznych, poeci, a przynajmniej ci najbardziej awangardowi, paradoksalnie utrzymują ważność tych dyskursów, posługują się nimi. Przy czym nie są deklaratywni. Prowadzą mniej lub bardziej ostentacyjne dialogi z konkretnymi postaciami polskiej poezji, z poszczególnymi postaciami metafizycznej polszczyzny, i tam ewentualnie szukają dróg wyjścia z solipsyzmu, poczucia bycia w sytuacji „Jedynego” – tego przekleństwa dla egzystencji, które swego czasu rzucił Max Stirner.
Poniżej przedstawiam ankietę ( która nigdy nie ukazała się drukiem ), gdzie indagowani przeze mnie autorzy opowiadają o swoim stosunku do Słowackiego – synonimu metafizyki „pewnego stopnia” w polskiej kulturze literackiej.

Słowacki: zawsze fragment.

W 2009 roku przypadła 200 rocznica urodzin Juliusza Słowackiego. Fakt ten stał się dobrym pretekstem do zadania pytania o jego obecność w współcześnie pisanych wierszach. Charakter tej „obecności” wydaje się wielce problematyczny. Jak widać z poniższych wypowiedzi poetów, Słowacki jest obecny fragmentarycznie.

Indagowani na okazję rocznicy autorzy skłaniają się raczej do uwewnętrzniania swojej narracji o wieszczu. Widzą go w perspektywie lekturowego echa młodości, często wybierają poszczególne fragmenty i skrawki dzieła, z pominięciem „dużych narracji”, do których przyzwyczaili nas romantycy. Być może strategia uniku jest symptomatyczna dla współczesnych postaw twórczych. Andrzej Sosnowski, Maciej Melecki, Darek Foks i Marcin Sendecki to autorzy arcyświadomi różnych konwencji literackich. Ich twórczość niejednokrotnie operuje jawnymi figurami i chwytami retorycznymi, które kamuflują oczywistą inspirację dziełem Słowackiego. Prowokacyjnie pytanie o „obecność” Słowackiego w ich świadomości czytelniczej i praktyce pisarskiej, skazane jest tym samym na błyskawiczne działanie ironii, chociaż jak w przypadku Foksa ironia ta jest zdecydowanie przychylna autorowi „Beniowskiego”. Co ciekawe, właśnie „Beniowski” to utwór faworyzowany przez Sosnowskiego, co uruchamia ciekawe pole interpretacyjne dla jego twórczości, zwłaszcza tych jej momentów, gdzie „wiersz” nagle zawraca w swoim kierunku, staje się wielką dygresją na temat warunków własnego istnienia. Ten implozywny ruch myśli i eksplozywny efekt „pisma” mają swoją genezę właśnie w poemacie dygresyjnym. Z kolei Melecki dostarcza dowodu „obecności” Słowackiego niejako in statu nascendi: cytat z własnego wiersza wydaje się oczywistym przyznaniem się do winy. Jednak najbardziej zaskakująco brzmi krótka wypowiedź Marcina Sendeckiego. To przecież, w obiegowej opinii krytycznej, jeden z najbardziej zakamuflowanych poetów współczesnych. Warto więc prześledzić jego wypowiedź „od serca” w ramach podstępnie prowadzonej gry w konfesję, do której przecież autor „Trapu” raczej nie przyzwyczaił swoich czytelników. Błyskawiczna ankieta, badająca temperaturę „obecności” Słowackiego, przynosi jeszcze jedno, ciekawe odkrycie. Słowacki, jako konkretna, malownicza biografia, właściwie nie zajmuje ankietowanych. Można stąd wysnuć daleko idącą hipotezę: życie nie udziela twórczości żadnego naddatku egzystencjalnego. Być może Słowacki uwolniony od balastu biograficznych uwarunkowań, jawi się jako prawdziwy alchemik słowa i toruje drogę bodaj największemu rewelatorowi polskiej poezji XIX wieku – Norwidowi. To on jako pierwszy zaczął uprawiać poezję „pojęć”, stworzył laboratorium, w którym język wiersza uzyskał status niepodległej podmiotowości, co przecież w przyszłości miało umożliwić zaistnienie w polszczyźnie chociażby projektów Sosnowskiego czy Foksa. Tym bardziej przejmujący, z dzisiejszej perspektywy, wydaje się pewien obrazek, który pięknie streszcza w książce poświęconej wieszczowi „SzatAnioł” Jan Zieliński. W niezwykle barwny sposób opisuje wizytę Norwida u Słowackiego. Oto Norwid widzi Słowackiego palącego fajkę z laudanum i wpatrującego się w okno. Wkrótce Słowacki uda się w swoją ostatnią podróż, a jego miejsce zajmie „ciemny” wiersz Norwida. A po nim… wczytajmy się w wypowiedzi „późnych wnuków”.

Darek Foks: Parę lat temu miałem niewątpliwą przyjemność wysłuchać początkowego fragmentu jednej z pieśni „Beniowskiego” w wykonaniu Pana Gustawa Holoubka. Rzecz miała miejsce przy stoliku Henryka Berezy w kawiarni „Czytelnika”, gdzie trafiłem przypadkiem, a może raczej służbowo, w charakterze listonosza. Byłem pod dużym wrażeniem. Po powrocie do domu sięgnąłem po dzieła wybrane Słowackiego (w naszej domowej bibliotece Słowacki wciąż wygląda lepiej niż Mickiewicz) i przypomniałem sobie „Beniowskiego” w całości. Tak dla sportu, bo jako niedoszły polonista uważam, że Gombrowicz mógł jednak darować sobie tego Słowackiego w „Ferdydurke” i zastąpić go kimś innym, mimo że podczas pracy pisarskiej dzwoniły mu pewnie w głowie słowa Józefa Piłsudskiego wygłoszone w 1927 roku podczas polskiego pogrzebu poety: „W imieniu Rządu Rzeczypospolitej polecam Panom odnieść trumnę Juliusza Słowackiego do krypty królewskiej, bo królom był równy”. Po co ja to piszę? Bo chcę pokazać, że w moim świecie Słowacki żyje i ma się całkiem nieźle. Jego wiersz wciąż potrafi przebić się przez gwar jadłodajni.

Andrzej Sosnowski: Cóż, utwory dramatyczne (dwa lub trzy!) przerabiałem bądź oglądałem w liceum. Pamiętam też z tamtych czasów bardzo miłą lekturę „Godziny myśli”. Później jeden raz czytałem „Anhellego” oraz początek „Króla Ducha”, a ostatnio mniej więcej raz na dwa lata czytam wszystko, co jest – z „Beniowskiego”. Dłuższe i krótsze utwory liryczne wydały mi się znakomite w swoich wspaniałościach fragmentarycznych i lokalnych. Ale „Pogrzeb kapitana Meyznera” mogę czytać i czytać, nie czując zwykłych „Słowackich” przymusów: empatii patriotycznej, „spirytualnej” (i biograficznej). I często chodzi mi po głowie dużo pięknych drobiazgów, np. „Z niewinnością na licach / Z nóżkami na księżycach”, z nieziemskiego wiersza dla jakiejś pastereczki. Lubię też to o słowiku, kosie, nonsensie i języku, który bawi zęby trzonowe.

Maciej Melecki : Nie wiem, do jakiego stopnia można by było mnie posądzić o filiacje z poezją Juliusza Słowackiego, albowiem w świadomym planie poetyckim twórczość ta nie była dla mnie nigdy bezpośrednią inspiracją. Słowacki był dla mnie niewątpliwie ważnym, arcyciekawym poetą u początku moich zmagań i przygód z wierszem, był tedy o wiele bardziej niż teraz jednoczesnym wyobrażeniem i realizacją poety totalnego, oddziałującego na poziomie emocji i treści, języka i obrazu, hipnotyzującego swym animuszem frazy i energią słowa. Działo się tak podczas lektury „Kordiana” czy poematów. Ale lektury te nie były przyjmowane przeze mnie jako natychmiastowe wyzwanie, skłaniające chociażby do konfrontacji. Podejrzewam, że do Słowackiego przedostałem się poetycko bardziej poprzez wiersze Rafała Wojaczka, u którego obecność mistycznych czy kasandrycznych motywów mocno splatała się z aurą i treścią niektórych liryków właśnie Słowackiego. Wystarczy przeczytać pod tym kątem takie wiersze Wojaczka, jak „Mit o dawnym szczęściu” czy „Finis Poloniae”, by momentalnie zobaczyć głębokie powinowactwa z romantycznym spojrzeniem na nikłą i bezładną rolę jednostki, wydanej na pastwę historycznych bądź politycznych żywiołów, straceńczo zarazem miotanej wiarą w odmianę swego ziemskiego losu. Słowacki romantyk, Słowacki mistyk to wszak ten sam poeta zmierzający w strony jak najintensywniejszego odczucia i poznania, domagający się niemożliwego, odsłaniający wizyjne wymiary losu i życia względem tego, co płaskie, liche i pospolite. Owe tropy, na granicy realności i widma uchwycone myśli czy wyobrażenia, doprowadzane przez Słowackiego do form perfekcyjnych, moszczą się być może w cząstkach, skrawkach czy krwinkach poszczególnych fraz tego, co samemu wierszem usiłuje się przekroczyć – w dalekim echu, co się jeno zwiduje: „Gdyż tylko senna ostroga może zbudzić/ Jeszcze tętno tego zawęźlonego świata i rozbić jego skobel,/ W tej krzepnącej szronem garstce coraz bardziej lotnych/ Wrażeń(…). „

Marcin Sendecki: Coraz częściej na przemian się irytuję i wzruszam. Coraz częściej zaglądam do Słowackiego, bo okazuje się wzruszającym przewodnikiem pośród kapryśnych nastrojów. Lubię go, kiedy kpi, kiedy płacze, kiedy marudzi i kiedy się wścieka. Czasem odzywa mi się w głowie różnymi fragmentami (choć żaden ze mnie znawca) i – nie wiem, jak ująć to mniej okropnie – o czymś przypomina, coś pokazuje albo przed czymś przestrzega. Z marnym skutkiem, rzecz jasna, ale bardzo się cieszę, że jest.