Kępiński o Podsiadle

Jacek Podsiadło otrzymał nagrodę Silesiusa za całokształt twórczości. I dobrze się stało. – Bo  to poeta „czytelny”, czytany i doskonały – pisze Piotr Kępiński.

Niewątpliwie, jest mistrzem. Niewątpliwie, miewał książki słabsze, mniej przekonujące od tych, które fascynowały od pierwszego do ostatnie zdania, jak np. „W lunaparkach smutny…” (1990). Zawsze jednak miał styl i odwagę, by poruszać się na krawędziach tych tematów, które innym poetom wydawały się zbyt oczywiste i przegadane.

Zawsze też szukał Podsiadło swojego miejsca na marginesie literatury. I w końcu je znalazł. Tyle, że nie na marginesie ale w centrum.

Jego książki są niekończącą się opowieścią. Z jednego tomiku powstaje kolejny. A czy jego najnowsze wiersze opublikowane w tomiku „Przez sen” różnią się czymś od tych poprzednich? Nie za bardzo. W „Krzyżach” czy „Bobie Dylanie” od pierwszych wersów można rozpoznać charakterystyczne motywy, styl, odwołania (Miłosz, Barańczak).

Czytać ten tomik to znaczy wracać do korzeni poety, który od swoich pierwszych książek budował pozycję oczytanego outsidera (co nie znaczy: buntownika), który nie przynależy do świata wymyślonego przez literatów.

Liczy się tylko prawdziwe życie i „znajdowanie czasu dla dramatów, które nie miały miejsca” – tak pisał w „Wierszu dla Andrzeja Sosnowskiego”. I dodawał: „To jest rola liryki”. Musi być konkret, przeżycie, obserwacja, narracja, cień nieba w określonym kolorze. Muszą być bohaterowie i akcja, która nie zanudzi czytelnika. A więc wszystko to, co w poezji prawie zawsze było. Żadnych ekscesów i rewolucji w języku. Bo życie ma sens tylko w naturalnych dekoracjach. To dlatego miasto nigdy nie mogło się stać żywiołem tego poety: „Miasto nie jesteś dobre. Nie pachniesz tuberozą” („Powitanie miasta”). Wszystko musi zostać wyraźnie określone. Wszystko ze wszystkiego winno precyzyjnie wynikać. Metafory są podporządkowane linearnej logice, z małym tylko marginesem na szaleństwo.

W poezjach Podsiadły czytelny musi być też kontekst, w przeciwnym razie wiersz mógłby być mylnie odczytany. A tego Podsiadło boi się chyba najbardziej. Bynajmniej nie ironizuję. To jeden z nielicznych współczesnych polskich poetów, któremu zależy na czytelnikach. I który czytelników poważa.

Jak słusznie zauważył Piotr Śliwiński: „Od czasu do czasu wybuchają w Polsce nie najmądrzejsze dyskusje o tym czy poezja powinna być bardziej zrozumiała, przystępniejsza dla zwykłego czytelnika. Uważam takie dyskusje za niemądre, bo nie wiem czy taki zwykły czytelnik, pragnący przystępnych wierszy w ogóle istnieje. Ale gdyby istniał, to ma Podsiadłę. Bardzo dobrego poetę, który nie szyfruje, nie hermetyzuje swoich wierszy, który wierzy, że wierszem komunikatywnym można porozumieć się z inteligentnym odbiorcą poezji trudniejszej i inteligentnym odbiorcą, który nie jest poezji koneserem”.

Podsiadło stanął po stronie słowa, na które wielu dzisiejszych poetów nie może się zgodzić. Tak jak nie akceptuje się emfazy, inwokacji, zawołań. Sosnowski opowiedział się za tym, co po tym słowie zostało – opowiedział się za pustką. Podsiadło trzyma się tradycji, rezygnuje z buntu. Sosnowski wybrał bunt i musi teraz opisywać NIC. Ośmieszać język, który słyszy. Dworować z roli poezji. Sosnowski widzi inne zadania wiersza, bynajmniej nie romantyczne, postróżewiczowskie czy postmiłoszowskie. Jego tradycja jest gdzie indziej. Jego poezja bywa grą z samą sobą, jest oddechem po hucpie. A Podsiadło traktuje poezję podobnie jak Ryszard Krynicki, czyli bardzo poważnie. Z reguły poważnie.

Te dwa światy dzisiejszej poezji, wzajem się uzupełniające, są dla mnie czytelne. O ile w ogóle poezja może być czytelna. O ile czytelny jest dla mnie Szekspir w tłumaczeniu Barańczaka i Szekspir w przekładzie Libery. O ile czytelne są wiersze Zagajewskiego i Różewicza. O ile czytelne jest wszystko, co się wokół mnie dzieje.