Biblioteka zapomnianych poetów

Warto zwrócić uwagę na serię „Biblioteka zapomnianych poetów” pod redakcją Piotra Mitznera, wydawaną od trzech lat nakładem lubelskiego Wydawnictwa „Brama Grodzka-Teatr NN”, w której ukazują się wiersze wybrane autorów zasługujących na ponowne odczytanie.

Ukazały się właśnie dwa kolejne tomy serii – dwójki poetów ongiś głośnych i kontrowersyjnych, których nazwiska dzisiaj pamiętają tylko nieliczni.

Tom siódmy to wiersze wybrane Światopełka Karpińskiego – enfant terrible międzywojennej sceny literackiej. Poety, felietonisty, skandalisty, autora szopek politycznych, niezwykle popularnego w latach 30. Oprócz zabawowego, miał też Karpiński oblicze poważne. Wielką odwagą wykazał się podczas obrony Warszawy w 1939 roku. Zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach w roku 1940 w Wilnie. Po wojnie jego utworów praktycznie nie wznawiano.

Pierwsza miłość

Już w sen odpływam z łbem na dłoni

i umierają moje oczy.

Czaszka jak garnek przechylony

broczy:

 

Po księżycowym, drętwym chłodzie

srebrzy przez noc, przez dno jesieni.

Jak kręgi po umarłej wodzie

myśli rozlały się w przestrzeni.

 

Zamigotały chrzęstem blachy,

jedyny raz od owej fali,

latarnie, bruki, piętra, dachy,

zaułki zamrożone w dali.

 

Zadrżały szyby w twoim domu

i załamały się jak atłas,

jedyny raz od owej fali.

 

Wyrosłaś w oknie po kryjomu

i nie zapalasz światła.

W otwartą noc się czujnie wczytasz,

popłyniesz z drzew szelestem

i nawet siebie nie zapytasz,

a pojmiesz, że tu jestem,

że drgnąłem w ziębach mojej toni,

świetlistym słupem z dna się wznoszę

i mknę strzelisty a uśpiony,

roślinne lwy, korale płoszę.

Dziurawię łbem przestworza grząskie

i muszę w górę tak pionowo.

 

Rozwijam pęd jak srebrną wstążkę,

już jest mi granatowo!

Już granat lśni zielenią ciemną,

już zimna zieleń jest pode mną.

Lecę w ciśnienia coraz bledsze

i słyszę furkot owej jazdy,

mijam roztwory coraz rzadsze,

patrzę:

pod stopą mam powietrze.

Wyciągam dłoń po gwiazdy.

 

Kołuję wokoło twego domu,

nad nocą piszę kręgi złote,

a siedem ich naliczysz.

 

Twój krzyk nie mówi nic nikomu,

bo przecież ty nie krzyczysz.

Strach ci odrąbał ruchy rąk,

gdy napisałem siódmy krąg.

 

Roślinna rośniesz. Stoisz blada.

Zawijam lot nad twoim czołem.

Na szyby bitwą skrzydeł spadam.

Zakołysałem się, runąłem.

 

Zderzam się z brukiem, łbem i chwilą

i sen przebijam ten na wylot.

 

Pęknięta głowa w dłoniach szumi

i świat parzyście w oczy wsiąka.

Kim jesteś, w jakim błądzisz tłumie

przez dzień tak długi jak rozłąka?

 

W tomie ósmym przypomniano wiersze Elżbiety Szemplińskiej – pisarki i poetki. Międzywojennej komunistki, źle wspominanej przez pisarzy, którzy mieli nieszczęście znaleźć się we Lwowie po 17 września 1939. Mimo zacietrzewienia ideologicznego Szemplińska cieszyła się, w okresie międzywojennym, jako poetka i autorka powieści sporym uznaniem min. u redaktorów „Wiadomości Literackich”. Jej powojenna biografia była burzliwa. W latach 40 wraz z mężem uciekła na Zachód. Po jego śmierci (prawdopodobnie został zamordowany przez komunistyczne służby), w roku 1962 – dzięki wstawiennictwu Jerzego Putramenta – wróciła do Polski. Zmarła w roku 1991.

Nogi sprzątaczki

Ani serca, ani brzucha, ani rysów.

Nie jest człowiekiem, ani kobietą, ani nawet zwierzęciem.

Oczy zanikły, usta wklęsły, mózg wysechł –

Jak przerażający automat,

sprzątaczka na wielkich stopach

w kieracie pracy się kręci.

 

Sprzątaczka żyje bez myśli…

Sprzątaczka nie żyje, nie myśli, nie cierpi.

Schody, klozety, poręcze, klamki, podłogi, łyżki –

łyżki, podłogi, klamki, pomyje, ścierki.

Jak przerażający automat,

sprzątaczka na ogromnych stopach

myje, trzepie i czyści.

 

Sprzątaczce tylko nogi zostały…

Ogromne rozrosłe nożyska, które ją noszą po schodach.

Łydy, jak drzewa ljaną, obrosłe żyłami,

jak kora rozpękły się w szpary od mrozu i wody.

Maleńka, starcza głowina. Oczy zblakłe od wpatrzeń w garnek.

Móżdżek wysechł już dawno – bezużyteczny.

Tylko nożyska żyją, ogromne, mięsiste, mocarne,

oddane w niewolę okrutną pracy ciężkiej, katorgi wiecznej.

 

W poobiedzie niedzielne wpółdrzemiąc,

sprzątaczka oknem wygląda

i różaniec bełkocze i nie wie:

frunie ona, czy stoi na nogach?

I wszystko tak dziwnie się troi,

zmęczenie, ulica, bóg…

Sprzątacze w półśnie się roi,

że się modlić należy do nóg,

do ogromnych nożysk opuchłych,

których już nie ma w kuchni,

które wyszły same na ulicę,

maszerują rytmicznie przez miasto,

kroczą przez parki, kamienice,

rozdeptują kościoły stopą płaską –

mocarne, piękne, zbuntowane,

z głuchą groźbą uderzają o bruk,

i niszcząc, czego nie dostały,

i mszcząc się za życie zmarnowane,

odbierają

dług.

 

***

Drżałam z radości, że tak wiele,

choć nic nie było, nic nie zaszło —

Noc okrywała mnie jak siostra,

abym nie drżała — gwiezdnym płaszczem.

Właściwie — płakać należało:

kocham innego, żonę masz…

Wiatr taki mocny jak twe oczy,

chuchał mi śmiechem prosto w twarz.

I śmiałam się , i noc się śmiała,

i miasto drżało, tak, z radości —

z boku się na bok chybotało,

aż bulgotały w nim wnętrzności.

Auta, tramwaje, noc i asfalt,

i drzew paluchy rozłożyste,

kiwały mi, szeptały mi:

— no cóż, no tak, no — oczywiście.

I nie wiem… Nie wiem, czyś ty sam,

wyszeptał coś? W noc wymamrotał?

Czy tramwaj zdradził? Dość że bram

złe pyski jęły w głos rechotać.

I gnał mnie rechot w noc przez miasto,

i palce latarń wytykały…

A co? A to — I ogrom cały…

Choć nic nie było, nic nie zaszło…