Jadwiga Stańczakowa, Dziennik we dwoje (fragment)

PREMIERA ! Prezentujemy fragment, zapowiadanego przez nas wczoraj, powstałego z inspiracji Mirona Białoszewskiego „Dziennika we dwoje” Jadwigi Stańczakowej. Książka ukaże się w październiku nakładem wrocławskiego Wydawnictwa Warstwy.

 

 

 

JADWIGA STAŃCZAKOWA

DZIENNIK WE DWOJE

 

Ale już wiedziałam, że będę się męczyć i próbować. Parę dni temu spróbowałam zapisać dzień. Kawałek poranka – kilka stron. A jeszcze cała góra. Do niczego. Podarłam. 1975

20 kwietnia, niedziela

Chcę zapisywać. Miałam ochotę, żeby to były listy do Mirona. Ale Miron powiedział, że nie lubi takich listów. Są sztuczne. On nie znosi niczego sztucznego. Żadnych nylonowości. List musi być prawdziwy. Z innej miejscowości. Przejść przez pocztę. Listy są zbyt ulotne i jest w nich bałagan. Lepiej dziennik.

– Kiedy mi trudno. Tamta forma łatwiejsza – buntowałam się.

– Jak chcesz. Ja swoje powiedziałem.

– Podziwiam twoją pracowitość – powiedziałam Mironowi.

– A widzisz! A widzisz!

W piątek była awantura z Dziadkiem (mój ojciec, lat dziewięćdziesiąt pięć). Głuchy. A ja niewidoma. Po wyjściu za mąż Ani, mojej córki, zostaliśmy sami. Nie licząc ojca Ani, mojego byłego męża, Zdzisława. Ma swoje życie. Mój pokój od Hożej. Dziadka za moimi plecami – przejściowy. Między nami część jadalno-telewizorowa. Część z oknem od podwórza to jego sypialnia. Przechodzę przez telewizorowy w kapeluszu. On mnie zatrzymuje.

– Jadzia, mam do ciebie prośbę. Taki drobiazg… żebyś nie schodziła do bramy sama.

– Będę! Muszę! – ja w pasji. – Bo znowu zachoruję! Pójdę do zakładu!

Wybiegam do sieni. Zatrzymuję się za drzwiami. Anna (nasza gosposia od ósmej do szesnastej) wrzeszczy na Dziadka:

– Po co pan jej mówił! Mówiłam, żeby nie! Ona zachoruje!

Sąsiadka otwiera drzwi. Schodzę. Czekam w sieni na moją społeczną przewodniczkę Chudą Zosię. (Druga też społeczna, Zosia Gruba albo Aldona. Bo była w czasie okupacji zamknięta. Obie po sześćdziesiątce).

Cholera! Psia krew! – kipi we mnie i bulgocze. Drobiazg! Ta odrobina wolności. Kilka samotnych minut. Bez nikogo na karku. I chce mi to wydrzeć. Zawsze hamował moją samodzielność. Jak była Ania, wymykałam się sama na spacery. Laska stuk, stuk. Światła międzyplanetarne z Lema.

– Jadzia, czekasz – przegapiłam powolne człapanie Zosi.

Jedziemy do Polskiego Związku Niewidomych po moje stypendium lektorskie. Gęsto. Potrącenia. Może niedługo ten człowiek przy człowieku. Uchwyt prawą ręką. Stopnie. Tramwajowość kołysana. Miejsce dla inwalidy. Nie domagam się. Ale sami odstępują.

Ten Dziadek. Drab w bramie. Wyrwie torbę. Włamią się do mieszkania. Obrabują. Mieliby co! Ten jego zasmarkany „skarbiec”! Ania się z tych manii śmieje. Ale jak była w domu, też się złościła. Miron mówi, że starość jest dramatem potwornym. Potwornym. Czuję czasem niechęć do mojego ojca. To paskudne. Ale tak jest, kiedy mnie męczy psychicznie. A jak kuśtyka z laską, to mi go żal. Pewnie. Jestem do niego przywiązana. I samej będzie mi gorzej. Jeżeli go przeżyję. Nie wiadomo.

– Jeszcze nie ma listy. Proszę chwilę zaczekać – mówi młoda kasjerka.

Stukot maszyny. Interesanci. Obco. Urząd. A tu pracowałam społecznie w Prezydium Zarządu Okręgu. Ile zebrań. Gadania.

Idziemy do Feniksa. Przy trasie tramwajowo-autobusowej. Szeroko.

– Wiesz – proszę przy kawie – jak ci Dziadek powie, żebyś przychodziła po mnie na górę… Bo on ma te manie. To powiedz, że tak nie można…

– A pewnie. Niewidomi sami chodzą. Wszystko załatwiają. Już ja mu powiem: „Panie, kto porwie pana córkę? Nie te lata!”.

Ledwie wróciłam, Anna do mnie:

– Dziadek już się tu kręci, i sprawdzał wszystkie zegarki. Każdy po kolei. Co chwila dryp, dryp i do zegarynki, że już pierwsza. A pani zawsze wraca o pierwszej.

– Akurat! A jak zechcę o trzeciej albo się spóźnię, to co? – złoszczę się.

– On myślał, że pani poszła do szpitala na Nowowiejską. On mi już tu dziurgotał od dwóch tygodni. Że ma takie sny. Że panią napadli. Od tej kartki, co zostawił na cmentarzu z naszym adresem dla tego pijaka za malowanie ławki. Sam narozrabiał, a teraz się trzęsie.

Przyszła Ania z Justynką (moja wnuczka, nie ma jeszcze trzech lat). Justynka przy stole u Ani na kolanach:

– Babciu, tu jestem, Justynka.

Ona już wie, że ja nie widzę. Falisto-muzyczny dzwonek. Miron!

– Ufff… mało sił.

Leci do kuchni. Robi sobie kawę.

Dzwonek. Brazylijscy goście. Wprowadzają się do nas na cztery dni. Pięć przemieszkali, chwała Bogu, u Cześki, mojej szwagierki. Bo ona była w Kudowie. Zajmują pokój Zdzisława. On jest w Zakopanem. Tosia, siostrzenica Dziadka, i jej mąż Aleksander Rębiński. Ona ekonomistka. On dziennikarz. Obydwoje po sześćdziesiąt pięć lat.

Dziadek przestudiował paszporty. Mają interesy w Szwajcarii. A w Polsce wydają swoje pieniądze. Bo on pisuje reportaże w Brazylii. Myślałam, że Dziadek się wzruszy. Ale nie. Mówi o nich: „Ci państwo”. A do Anny: „Taki drogi obiad” (kura, groszek i sałata). Zaciągam Mirona do ich pokoju.

– Chodź. Ten Rębiński jest zabawny. Zobaczysz!

– Kiedy nie mam dziś siły do ludzi.

– Panie, tu ludzie nie umieją pracować. Wszedłem do szewca, żeby mi zrobił wkładki. Zaraz. On, że nie, żeby zostawić. U nas w Brazylii, panie, zdejmuję, on przycina. Załatwiam w dziesięć minut. A u was, szkoda gadać.

– A właśnie – mówił potem Miron – szewc chce tak. Bardzo dobrze. I dobił mnie tymi trzema tysiącami kilometrów kolei w jeden dzień.

Rębiński gadał:

– Albo te wasze trasy, kręcą i kręcą. Nic nie można zrozumieć. I całe tablice przystanków. Powinno być prosto, jak w Stanach. Brazylia, ho, ho. Ostatnio trzy tysiące kilometrów dróg pobudowano.

– Na rozgrzewkę! – woła Anna, niosąc zupę.

Miron ucieka. Mógłby chociaż raz na tydzień zjeść coś gotowanego! Goście go wypłoszyli.

Wczoraj, w sobotę, byłam z Anną na spacerze. Potem Dziadek do Anny:

– Pani Anno, czy drab nie stał w bramie?

– Jaki drab? Co pan znowu wymyślił?

– A bo dzwonił i coś bełkotał. Otworzyłem przez łańcuch. Nic nie mogłem zrozumieć.

– To po co pan otwierał? – A do mnie: – Pewnie Dziadek wymyślił, żeby panią przestraszyć.

A dziś do Ani przez telefon:

– Aniutka, wpadnij koniecznie, osobiście. Mam do ciebie pilny interes.

Wpadła z pływalni. Z mokrymi włosami.

– Wiesz, Aniutka, wczoraj był drab podesłany.

– To nonsens – przerwałam. – Nie rób z domu fortecy!

– Proszę cię, Aniutka, wejdź i wyjmij z góry z segmentów broszki i bransoletkę. Jedna dla ciebie, druga dla mamy. Niech mama schowa u siebie.

– To Dziadek myśli – mówię do Ani – że drab wejdzie tylko do niego.

– Właśnie. No, lecę. Przepisuję referat. A jutro goście u nas.