Jeleński o Gałczyńskim

Przypominamy esej Konstantego Jeleńskiego o Gałczyńskim, publikowany w paryskiej „Kulturze” w roku 1954. 

„Przedwojenne wiersze Gałczyńskiego są poetycką kondensacją szarej rzeczywistości i marzenia. Są szlagierami przemienionymi w arcydzieła. Czy dlatego poezja Gałczyńskiego była tak ogromnie popularna w Polsce, że każdy mógł włączyć w nią prąd własnego życia i własnych marzeń? Tutaj też leżała może granica jego przedwojennej twórczości — w biernym stosunku do własnego istnienia, w unikaniu odpowiedzi na zasadnicze pytania.

Wydaje mi się pewne, że Gałczyński widział tę granicę. Nie mógł jednak nigdy (jak tylu innych) „udawać”, że ją przeskoczył. Był na to za autentyczny jako człowiek i jako poeta. On, który bawił się wszystkim, nie mógł bawić się „problemami”. Był z jednej bryły, bezkształtnej może, ale w której nie było miejsca na przegródki i na „poziomy”. Jest jakiś dziwny paradoks w tym, że twórczość Gałczyńskiego pogłębiła się (a raczej, że Gałczyński użył swej poezji do zgłębienia swego stosunku do życia) właśnie w okresie powojennym, i pod reżimem, który za cel sobie postawił zniszczenie samej poezji. Że doszedł do tego pisząc jednocześnie peany ku czci Stalina i Moskwy (choć to porównanie stolicy Sowietów do Taorminy, w której nie brakuje mandarynek, jest arcydziełem ironii). A jednak tak się właśnie stało. Może zagrały tu przeżycia osobiste i rozbicie życia przez wojnę? Tak by się zdawało, sądząc po jednym z najpiękniejszych <emigracyjnych> wierszy — Le Sappey:

a ostatnie godziny są jak most nad przepaścią,

a tyle zerwanych przęseł,

a miłość jest na moście, a przepaść pod miłością,

a księżyc jak lustro wklęsłe.

[…]

Ale niech tam! Przez chwilę niech będzie winograd

i ten most, bo muzyczny i ta noc, bo taka modra

jak bluzka z błękitnych pereł.

W Sykstynie Michał Anioł rzucił się nad otchłanią,

bluzkę rozdarł. I ujrzał śmierć.

Powojenna twórczość Gałczyńskiego to nadal łowy na polskiego Snarka, nadal noc czerwcowa, Królowa Jaśminowa, nadal przemienianie dorożek, nadal melodia akordeonu. Ale również powolne, stopniowe rozdarcie bluzki z błękitnych pereł.

Niobe Gałczyńskiego, napisana w r. 1951 (1950 — przyp. K.G.) jest może najpiękniejszym, a na pewno jednym z najgłębszych poematów w języku polskim. Za życia poety trudno było dać na emigracji, nie szkodząc mu w kraju, analizę tego poematu, który mimo „ketmanowego” elementu słownej ofiary reżimowi w kilku zaledwie liniach, zawiera rozdzierający krzyk przeciwko kastracji życia, przeciw wygnaniu sztuki. Wydaje mi się, że Niobe jest w naszym pokoleniu odpowiednikiem Norwidowego Fortepianu Szopena.

Zanim ukaże się pełna analiza tego poematu, w którym nieborowska głowa Niobe urasta do symbolu sztuki, chcę zacytować ten ustęp, brzmiący rozdarciem poety (głowa Niobe została odnaleziona w XVII wieku nad brzegami Morza Azowskiego:

Piszczy w sitowiu wiatr.

Marzną ręce.

Czy to ta, czy to ta twoja twarz?

Powiedz prędzej!

Niobe!

Czy ty masz tyle sióstr,

a każda ma twoją głowę?

Oj, jaki wiatr,

oj, jaki mróz,

Niobe!

Niobe!

Przez piach, przez mech, przez mrok, przez torf

pod niebem wykrzywionym jak dziwoląg —

i znów przez noc, przez krakanie wron,

Niobe…

Konstanty Ildefons Gałczyński zmarł u zenitu swej twórczości i w chwili, kiedy poezja jego była w Polsce jednym z rzadkich elementów odżywczych i oddychalnych”.

[Fragmenty eseju Bluzka z błękitnych pereł, „Kultura 1954”]

Fot. wikimedia, Henryk Hermanowicz, 1947