Piotr Kępiński o poezji i Gombrowiczu

 

Każda epoka ma taki język poetycki, na jaki sobie zasłuży. I z jego pomocą musi opisać Świat. Nie ma rady. Nie ma języka poetyckiego bardziej podatnego na opis rzeczywistości lub mniej. Witold Gombrowicz wiedział o tym doskonale i od poetów zawsze wymagał nowoczesności, nowoczesności i jeszcze raz nowoczesności. To dlatego wyzwał “złą poezję” na pojedynek. I wygrał.

W latach 50. jego teorie były jak najbardziej słuszne. Dekadę później również były aktualne. Do początku lat 90. autor “Kosmosu” nie mylił się. Było tak, jak mówił. Tradycja bębnienia w patriotyczne tam-tamy, katarynkowego obwieszczania narodowych weltschmerzów, powrotów do idei, odwrotów od nich – od czasów Skamandra po epokę sprzed lat czternastu była tradycją obowiązującą. I Gombrowicz jej nie akceptował. Drażniła go litanijność formy, brak niepokoju metafizycznego zrodzonego z “natężenia ciszy”, brak “religii objawionej w gorejącym krzaku”. Tak mówił Gombrowicz. I po stokroć miał rację. Jednak dzisiaj jego ataki nie miałyby sensu. Współcześni poeci skutecznie wyleczyli literaturę z naleciałości, które Gombrowicza przyprawiały o dreszcze. Riposty wymierzone w narodowe ciało literatury straciły smak świeżości. Ale w powietrzu czuć jeszcze pył z pola bitewnego. I chociaż wiadomo doskonale kto wygrał, to nie jest powiedziane, że wszystko za nami. Bo pociągi z poetyckimi baranami, którzy nie usłyszeli, że ich poetyka przegrała, ciągle jeszcze odjeżdżają z przeróżnych stacji – nie tylko prowincjonalnych. Chwała Bogu, że nie są to składy InterCity.

W “Dziennikach” autor “Trans-Atlantyku” przerażony produkcją współczesnych sobie poetów podawał przepisy, jak poradzić sobie z polskim wirusem, którego pokłosiem były wiersze zainfekowane. Podawał te recepty, nie po to jednak, by wypowiadać wojnę twórczości poetyckiej jako takiej. Krytyka była wymierzona tylko i wyłącznie w twórczość schematyczną, automatyczną, nijaką, bzdurną i patriotyczną na dodatek.

A co proponował? Proszę posłuchać: “natychmiastowy wyjazd za granicę. Artysta polski, jeżeli chce czegoś dokonać, musi wyjechać, wyjechać duchem, wyjechać nie ruszając się z miejsca – i trzeba, aby wyjechał w góry. Polska równina jest ze wszech miar wzruszająca, ale dla artysty nie ma to jak górski klimat, ostry, ostry i w dodatku opatrzony takimi nierównościami gruntu, że ciągle ktoś na kogoś patrzy z dołu albo z góry – czy jasne?”

Dla nowego pokolenia autorów takie rady brzmią cokolwiek archaicznie, a może naiwnie, nawet jeżeli potraktować je metaforycznie. Wyjechać może każdy. Stara poetycka retoryka jest na wymarciu. Rola literatury została solidnie pomniejszona. Zmieniła się pozycja pisarza. Romantyczne, młodopolskie czy PRL-owskie wywyższenie? Kto o tym pamięta? Przestał istnieć także świat socjalistycznych pisarskich synekur, który drażnił Gombrowicza nie mniej niż mierna poetycka jakość. Outsidera, który na życie musiał zarabiać pracą w banku, jakże musiał irytować system, który z urzędu promował miernoty.

Jego wizja pisarza kształtowana była przez rzeczywistość rynkową i przeświadczenie, że autor nie działa w imieniu grup społecznych czy narodowych. Autor “Pornografii” przestrzegał: poeta winien pisać tylko i wyłącznie dla siebie. Na swój własny rachunek. Marzył mu się polski Rabelais – autor, który nie będzie uprawiał pisarstwa absolutnego. Nie będzie hołdował sztuce czystej. Będzie za to uderzał w to, co go rozjuszy. Będzie pisał dla rozkoszy własnej i cudzej. I w ten sposób wypowie swoją epokę.

Gombrowicz jeszcze kilkadziesiąt lat temu nie widział polskiego poety, który mógłby wypowiedzieć epokę. Naśmiewał się – Miłosz medytuje: gdzie jest moje miejsce, jakie są moje obowiązki, mamże zanurzyć się w historii, kim mam być, co mam robić?

Autor “Dzienników” oczywiście solidnie przesadzał. W tym przypadku też go trochę poniosło. Niemniej jednak trudno się z nim nie zgodzić, kiedy wspomina o truciźnie przeszłości, o braku stylu, o getcie polskości, o więzieniu historii, o zniewoleniu tematyką, geografią…

Pisał: gdyby poeta umiał potraktować swój śpiew jak manię, lub jako obrządek, gdybyż oni śpiewali jako ci, którzy muszą śpiewać, choć wiedzą, że śpiewają w próżni. Gdybyż zamiast dumnego “ja” poeci byli zdolni wypowiedzieć te słowa ze wstydem, lub z lękiem… lub nawet ze wstrętem… Ale nie!! – krzyczy Gombrowicz. Poeta musi uwielbiać poetę.

Czy dzisiaj coś się zmieniło? Czy Gombrowicz i teraz wypowiedziałby podobne słowa? Wątpię. Już po lekturze wierszy Marcina Świetlickiego mógłby wyrzucić swoje teorie do kosza. Wydaje się, że właśnie ten autor w sposób niemal doskonały wypełnił jego postulaty. O poecie, o pasji bycia twórcą, o twórcy dzieckiem podszytym, a wreszcie o poecie, który zaprzeczając i ośmieszając bycie poetą, stworzy z tego wielką wartość. Znają Państwo tę scenę, Marcin Świetlicki rozpoczyna swój monolog podczas spotkania autorskiego. Przechyla głowę, zapala papierosa, krzywi się, gra a raczej chce grać. Każdym grymasem, każdym gestem mówi – ja nie chcę się pokazywać, nie chcę grać – uciekam. Jestem dzieckiem, które nie potrafi mówić. Ale jednocześnie mówi. Wypowiada wojnę nijakości, nie nurza się w metajęzyku, ucieka do rzeczywistości. Zawsze podkreśla, że tworzy na własny rachunek. Wstydząc się, przełamuje siebie, zmusza siebie do wypowiadania rzeczy ważnych. Dla siebie. Nie dla państwa. Nie dla określonej grupy, ani dla żadnego ulubionego filozofa. Pisze:

“Całuję się z mikrofonem (…)

Muszę usta czymś zająć.

Muszę czymś zająć swój wstyd. (…)

Stać prosto. Bezustannie”

Odrzuca postawę narcystyczną:

“dałbym wiele za to, by już przy mnie nie

cytowano mnie”

I co ważne, mówi językiem niezwykle prostym. Umieszczając go wszak w zaskakujących kontekstach. W efekcie tworzy poetycką anty-fabrykę, która delikatnie odmienia ludzi i sprawia, że ich pasja staje się pasją innych.

Ale Świetlicki nie jest jednym autorem, któremu udało się wyzwolić z wyśmiewanych przez Gombrowicza paradygmatów.

Obok niego stary język zanegowali m.in.: Andrzej Sosnowski czy Mariusz Grzebalski i wielu, wielu innych. Wszyscy oni powiedzieli – żadnych wzniosłych słów. A Marcin Baran, Marcin Sendecki i Marcin Świetlicki przekonywali w słynnym zaklęciu – “Za oknem ni chuja idei”. Jest życie, są kobiety, są słowa. I jest emigracja bez emigracji – właśnie taka, jaką wymarzył sobie Gombrowicz. Jest nienaturalność, anty-naturalność.

Czy wiersze tych trzech poetów, którzy posługują się odrębnymi językami, ale połączyła ich wojna przeciwko “staremu stylowi”, nie wypowiedzą swojej epoki? Bo ktoś powie, że są – infantylne, zbyt konkretne, mało konkretne albo może zanadto zmetaforyzowane. Bzdura. Jestem pewien, że kiedy ktoś sięgnie po te teksty za jakieś pięćdziesiąt lat, wiele dowie się z nich o polskiej rzeczywistości lat dziewięćdziesiątych. Będzie mógł obserwować przemiany języka poetyckiego oraz zmiany w duchowości i wrażliwości.

Bo literatura to nie tylko obrazy. To także próby ucieczek. I próby samotności. Próby głosu. Tak było zawsze. Tak jest teraz.

Ale pamiętajmy: te próby też mogą mieć swój kres. One kończą się tam, gdzie zaczyna autoparodia.

Zatem choć Gombrowicz wygrał, to może jeszcze przegrać. Bo anty-naród może zaistnieć na nowo na prawach narodu. Tajemniczy kod może stać się operetkowym wytrychem. Niebezpieczeństw jest wiele. Wszyscy o tym doskonale wiedzą. Dlatego nad polem bitewnym unosi się ciągle kurz i pył.