Sprawdzone sobą

Przypominany „Sprawdzone sobą” (PIW), obszerny wybór poezji Mirona Białoszewskiego, który jest nieco rozszerzoną wersją tomu Wiersze (Wybór), który Państwowy Instytut Wydawniczy opublikował w 2003 roku w serii Złota Kolekcja Poezji Polskiej. 

Pierwsze wydanie Sprawdzonego sobą ukazało się w roku 2008. Książka zawiera wszystkie wiersze wybierane przez Białoszewskiego do antologii własnej poezji. Uzupełniono ją utworami z tomików drukowanych po powstaniu autorskich wyborów.

Jako wstęp wykorzystano ważną wypowiedź pisarza dotyczącą źródeł i celów własnej twórczości, warsztatu poetyckiego i kryteriów estetycznych, roli języka, istoty poezji. Tekst, zatytułowany Mówienie o pisaniu, jest zmodyfikowaną wersją wywiadu, który przeprowadziła z Mironem Białoszewskim Ewa Berberyusz („Przekrój” 1967, nr 1134). Poeta zamieścił go jako przedmowę do Poezji wybranych (LSW 1976).

Fragment „Mówienia o pisaniu”: Zaczęło się wszystko od mówienia, a nie od pisania. Chociaż niektórzy ludzie czy ludy miały podane do wierzenia, że zaczęło się od pisma – z nieba – od Boga – nawet że jest oryginał pisma, ten prawdziwy, jedyny – tam w niebie. I dziś niektórzy uważają jeszcze, że to, co napisane, to prawdziwe. Nawet w gazecie. Ale to dlatego (tamta wiara w ów oryginał), że pisania było malutko. Co pisane, było święte, bo samo pisanie było święte, ze swojej rzadkości. Czytanie też. No, i co z tego urosło.

To, co na mnie na całe życie zrobiło wrażenie, to sprawa nieszporów, specjalnie użyłem tego słowa zamiast „Kochanowski” albo „Karpiński”. Bo wtedy nie wiedziałem. Niesamowicie podziałał sam tekst. No i melodia. Niby to uboga, służebna, a taka wzruszająca w tych powtarzaniach się i tak monumentalnie niosąca wizje splątane z historiami. Tylko mnie dziwiło, skąd w Kościele katolickim tyle tego Syjonu, żydowskich spraw, życiowych, o zbożu, o gadaniu w bramie do swych nieprzyjaciół, o robotniku, co dom buduje. Potem wyszło. Na jaw. Ze to psalmy Dawida. A potem zaraz, że to Karpiński. Jeszcze później doszło do mnie, że to, co procesja śpiewała na pierwsze wyjście na Boże Ciało: Kto się w opiekę – to też jeden z tych stu pięćdziesięciu psalmów.

Tak. To było pisane do śpiewu. Bez nieporozumienia. I spełniło się najśmielsze życzenie. I Dawida. I Kochanowskiego. Ze go tylu ludzi, tyle czasu, w tylu miejscach śpiewało, śpiewa jako coś odwiecznego polskiego.

Autor zszedł do roli anonima. Czyli – wszystko jedno.

Idzie o to, żeby szło. Miało wzięcie. Działało. Żyło. A o autorze czy kto wie coś – nazwisko, parę rzeczy – czy nic, to po iluśset latach, po trzech tysiącach, po naprzekładaniu i tak na jedno wychodzi.

Z każdej codzienności robi się rzeczywistość, a więc autentyczność. Nawet jeżeli sztuczna. Zresztą ta sztuczność wyrabiała się przez całe wieki (miasta, cywilizacje, a więc sposoby przekazywania). Czyli że narosła, rozpleniła się sztuczna natura. No i jest. A w dodatku jest już odkąd? W tym się rodzimy. I ja też. Na czwartym piętrze tej sztucznej góry (mój kolega, jak pierwszy raz stanął pod górami, to powiedział: „Taką kupę kamieni to mam i w Warszawie”). No, więc najpierw trzeba się połapać, że to nie z tych „pra” ta Warszawa. Ze to rosło aż w sztuczne góry. No i zaczyna się powoli demaskować. Wszystko. I siebie. Wszystko jest godne uwagi dla takiego pisania jak moje.

(…)