Koło miejsca Krzysztofa Siwczyka

Przypominamy Koło miejsca Krzysztofa Siwczyka (poety, eseisty) oraz zdjęcia z cyklu Elementarz Michała Łuczaka, powstały z inspiracji Czytelni Sztuki.

Krzysztof Siwczyk, poeta i krytyk literacki, oraz Michał Łuczak, fotograf, „prezentują dwa artystyczne obrazy dzieciństwa i miejsca dorastania. Te dwa studia uzupełniają się w książce-albumie „Koło miejsca”. Tytułowym miejscem są Gliwice lat 80. i 90”.
Krzysztof Siwczyk – poeta. Autor jedenastu tomów wierszy i dwóch książek krytyczno-literackich. Debiutował w latach 90. Wydawnictwo a5 właśnie opublikowało nowe wiersze w tomie Jasnopis.
Michał Łuczak – fotograf. Członek Sputnik Photos, współzałożyciel Fundacji Kultura Obrazu. Laureat stypendium Młoda Polska, dzięki któremu powstała książka “Brutal”, uznana za Fotograficzną Publikację 2013 roku. Zdjęcia z serii  “Brutal – retrospekcja” prezentowano w warszawskiej Kordegardzie, Czytelni Sztuki w Gliwicach oraz londyńskiej Doomed Gallery. Nagradzany m.in. Magnum Expression Award oraz MioPhotoAward.
Fragment książki:
Pamięć, podobnie jak świadomość, jest naiwna. Pamięć o miejscu, mieście, okazuje się rodzajem fałszywego oznakowania pola absolutnej fikcji. Im bardziej sugestywnie i zmysłowo przywołujemy znaki czasu minionego, tym mniej mówią nam one o niegdysiejszej rzeczywistości miejsc i miast. Moje miasto było miejscem intensywnie oznakowanym, gęstą, acz ścieśnioną przestrzenią architektoniczną, było paroma ulicami i paroma gierkowskimi blokami. Jedna z tych ulic nosiła nazwę Przyszłości. U jej początku stał wieżowiec. U jej końca budowano kolejny blok. Na stu metrach popękanego asfaltu odbyłem długą życiową wędrówkę. Podczas letnich dni obserwowałem krople ciepłego deszczu wsiąkające w asfalt. Mniej więcej tak pracuje pamięć. Uwyraźnia szczegół, by błyskawicznie zatopić go w planie ogólnym, w jałowej atmosferze utraty. Między mundialem w Hiszpanii a mundialem w Meksyku zdążyłem przeczytać może jedną książkę. Stopniowo wlepki z podobiznami piłkarzy zachodziły śniedzią na pilśniowej meblościance. Kolorowe wizerunki ustępowały pod naporem monochromatycznej rzeczywistości. Rozkład ogarniał mieszkania i ulice, basen i szkołę, budkę z zapiekankami i sklep G. Lata były nadal gorące, wyodrębnione jakoś z jednorodnej brei innych pór roku. Kurczyło się pole obserwacji, stopniowo ubywało zainteresowań. Okazywało się, że największych emocji dostarcza młody chłopak o kulach, wyleniały popers, którego lokalne punki zrzuciły z wieży ciśnień. Nie było we mnie grama współczucia dla tego kaleki. Chadzałem chaszczami do tej wieży, wyobrażałem sobie szelest spadającego ciała i głuchy łomot twardego lądowania na żużlowym pumeksie. Inne życie i obcy dramat zapładniały moją wyobraźnię. To, co zaobserwowane, okazywało się tym, co przeżyte. Nie miałem pojęcia, że przeżycie będzie miało coś wspólnego nie tyle z wydarzeniem, w którym ewentualnie wezmę udział, ile ze sposobem jego zapisu. Zmysł obserwacji i naśladownictwa wystarczał mi z nawiązką. Tą nawiązką stawała się fantazja – znaczenie nadbudowywane nad tym, co widziałem. Jako że widziałem niewiele, na ograniczonym horyzoncie złożonym z paru bloków, na paru ulicach zroszonych letnim deszczem tym bujniej, jak saprofit, rozrastały się we mnie skłonność do uogólniania oraz tik smutnych diagnoz. Dni spędzałem na rozszyfrowaniu języka, w którym mówił do mnie świat. Drobne zdarzenia, nieważne fakty, codzienna szamotanina różnych nieistotności stanowiły całą tajemnicę życia. Ponieważ nie mogłem dać wiary absolutnie przygodnemu charakterowi miejsca, miasta i mojego w nim bycia, okazywałem się producentem znaczeń urojonych, wytwórcą metafizycznej chityny. Moja pamięć stawała się kontenerem na śmieci, z których nie układała się logiczna opowieść. Intuicyjnie czułem być może, że jestem w błędzie, jeśli żyję zdarzeniami. Nie wiedziałem jednak, gdzie szukać pomocy. Tymczasem starsi koledzy całymi dniami naprawiali jawy i emzetki w przyblokowych warsztatach, ustawionych niczym szałasy przy krawężnikach parkingu. Zrudziałe ślady na betonowych bloczkach jeszcze długo potem rosił letni deszcz. Ci, co pomarli pod banderami plakatów z Zarzewia i Nowej Wsi, wracają czasem w snach. Ci, co przesiedli się do aut, pomarli na starość lub jeszcze gdzieś są. Ci się nie śnią. Pamięć i świadomość są jedynie żałosnym klaserem służącym nam do porządkowania nieobecności, która tak wyraźnie wyszła na zdjęciach. Miasto i miejsce, w którym pobywałem, bo przecież nie byłem. Miasto i miejsce, z którego wyszedłem. To miasto pracowało na rzecz uogólnienia. Niczym szczególnym się nie wyróżniało. Dychawicznie żegnało pewien ustrój i równie niemrawo witało inny. Wtedy jeszcze nic nie wiedziałem o literaturze. Nie miałem pojęcia, że pomieszkiwali tu wybitni pisarze. Być może coś słyszałem, ktoś mi coś mówił, ktoś coś opowiadał. Ważniejsze jednak były godziny leżenia na przerzedzonym trawniku, pośród ostów, z oczami wlepionymi w pościel, którą ktoś wywiesił na balkonie czwartego piętra. Jeszcze dzisiaj wydaje mi się, że czuję jej zapach, że ciepło tych śpiochów należało do górników drugiej zmiany, a nie do niebieskich ptaków. Ludzie w pamięci to ludzie w ogóle. Utrata dotyczy szczegółu. Być może dlatego jesteśmy skazani na naiwność: żeby żyć. Oto cała nasza świadomość. Jej głębia to woń nie swojej pościeli, bliskość zupełnie obcego życia, które wiedliśmy, zanim ktoś nam go nie nazwał.