Finał Silesiusa

Już jutro finał. Przypominamy nominacje do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius 2018 w kategorii Książka Roku:

Pawilony Dominika Bielickiego (Fundacja Na Rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza).

Wydany nakładem Fundacji im. Tymoteusza Karpowicza tom poetycki Dominika Bielickiego „Pawilony” to zupełnie nowa w polskiej poezji próba budowania świata przedstawionego. Nowy też jest cel „przedstawiania świata”. Wyrasta wprost z niezgody na kierunek zmian w Polsce po roku 1989, ale także z tezy, że historia nie skończyła się 4 czerwca tegoż roku, kiedy to w Polsce upadł komunizm, a Fukuyama napisał swój słynny esej. Gdyby chcieć podsumować tę książkę w jednym zdaniu, można to zrobić przy pomocy stwierdzenia: nie było końca historii i wiemy to przede wszystkim dlatego, że wszyscy byliśmy dziećmi, ale już nimi nie jesteśmy.
„Pawilony” to 43 wiersze. Większość z nich dotyczy jasno określonej sytuacji lub osoby: sprzedawca zapiekanek, kolejka na poczcie, pracownik na papierosie przed biurem, robotnicy drogowi jedzący w przerwie hot dogi, korporacyjny CEO oglądający telewizję kablową, studentka odbierająca w barze naleśniki na wynos. To nie są sytuacje, które trafiały na pierwsze strony gazet, ale dzięki nim lepiej można z dzisiejszej perspektywy rozumieć kierunki zmian, jakie wówczas zachodziły.
Kluczowe przy tworzeniu tego typu panoramy jest uniknięcie efektu rekwizytorium, uczucia u odbiorcy, że wszedł do pokoju przeładowanego bibelotami. Te wiersze nie starają się być desygnatami, są dzianiem się zdarzeń, zastosowano w nich bowiem technikę narratywizacji. Ze względu na linearność języka ten zabieg może być wykonany naturalnie. Nawet słoik ketchupu poddaje się narratywizacji, skoro nie da się go ogarnąć jednym spojrzeniem, ale można go otworzyć, powąchać, nałożyć łyżką na talerz.
Część wierszy z „Pawilonów” dzieje się dziś lub niedawno. Teraźniejszość – płynna, elastyczna, zmieniająca się w coraz bardziej zawrotnym tempie – jest trudno uchwytna. Skoro jednak dostaliśmy narzędzie do wspominania – bez szyderstwa, drwiny, z estymą i troską wobec przedmiotu – pojawia się też narzędzie do postrzegania teraźniejszości tak, jakby już minęła. Mówiąc paradoksalnie: skoro można wspominać przeszłość, można wspominać również teraźniejszość. Niewykluczone, że ze względu na tempo dzisiejszego świata – innego sposobu nie ma. (za: fundacja-karpowicz.org)
Paweł Kaczmarski (artpapier.com): Najpierw pozbądźmy się z drogi oczywistości. „Pawilony”, tom wierszy Dominika Bielickiego wydany niedawno nakładem Fundacji Karpowicza, to modelowy przykład powtórnego debiutu. Bielicki wszedł na scenę poetycką blisko dekadę temu, zbiorem „Gruba tańczy” w 2008. Pierwsza książka została przyjęta przez krytykę dość ciepło, ale bardzo oszczędnie – był to debiut niezły, ale zdecydowanie nieprzebojowy – a że w kolejnych latach nie poszła za nią druga, wielu czytelników zdążyło o Bielickim zapomnieć. I chociaż między „Gruba tańczy” a „Pawilonami” widać wyraźne łączności (podobnego rodzaju skupienie na przedmiotach, podobna przejrzystość i narracyjność, podobne poczucie humoru), to – zgodnie z niepisanymi zasadami krytyki poetyckiej – tak długa przerwa uprawnia autora niejako do ponownego startu, do traktowania jego drugiej książki raczej jako początku czegoś nowego niż przedłużenia istniejącego projektu. Zaś owo „coś nowego” jest w przypadku Bielickiego bardzo ekscytujące, świeże i ciekawe.

„Psalmy” Julii Fiedorczuk opublikowane w wydawnictwie Fundacji Karpowicza.

„„Psalmy” upominają się o wykluczonych ludzi, ale też o rośliny, zwierzęta i krajobrazy. Wykonują pracę żałoby dla tych, którzy zginęli w ostatnich wydarzeniach pełzającej globalnej wojny, ale też dla bezpowrotnie straconych gatunków i ekosystemów. Podobnie jak Psalmy Dawida, są to wiersze pisane czasem z dna otchłani, w sytuacji, która niejednokrotnie wydaje się beznadziejna, a mimo to są to wiersze celebrujące życie we wszystkich jego przejawach i pełne wdzięczności.
„Psalmy” starają się zestawić biblijną poetykę z językami współczesności (język naukowy, żargony mass-mediów i Internetu) i odzyskać, odnowić, znaczenia podstawowych słów, w myśl przeświadczenia autorki, iż aktualny kryzys (polityczny, ekonomiczny, ale przede wszystkim ekologiczny), jest ściśle związany z kryzysem języka”.

Jacek Gutorow: „Począwszy od debiutanckiego zbioru Listopad nad Narwią, poetka z powodzeniem rozwija model wiersza łączącego intymność własnego doświadczenia rzeczywistości z formalną problematyzacją wszystkich egzystencjalnych oczywistości. Psalmy są tego doskonałym przykładem.”

(za: fundacja-karpowicz.org)

Rok bez chmur Jacka Gutorowa (WBPiCAK). 

Jakub Skurtys (artpapier.com) pisał o tomiku: „Na ostatniej stronie nowego tomiku, oprócz zwyczajowych dedykacji i źródeł przypisów, Jacek Gutorow ujawnia, że „Rok bez chumur” „może być czytany jako kontynuacja tomu „Kartki” (Wydawnictwo EMG, Kraków 2015)”. Przyznam, że to jedna z dziwniejszych „instrukcji” autorskich, z jakimi miałem okazję spotkać się w poezji. Gdyby w to zdanie wpisać zaprzeczenie – że coś nie może być czytane w ten sposób, o, byłaby to interpretacyjna samowola w stylu Marcina Świetlickiego, ale przynajmniej wydarzyłoby się coś interesującego, o czym warto poinformować. Tymczasem sugestia, by postrzegać „Rok bez chmur” jako kontynuację wydaje się tyleż banalna, co nieco niepoważna, ponadto dość protekcjonalnie traktująca czytelnika. Nawet jeśli obmyślił Gutorow poetycką dylogię i chciał stworzyć coś na wzór „projektu” (jak np. Grzegorz Kwiatkowski w „Powinni się nie urodzić revisited”), to powyższe zdanie nie mówi nam nic o tych planach. Czy między „Kartkami” a wierszami zebranymi z „Nad brzegiem rzeki” (2009) wydarzyło się coś niezwykłego w poezji śląskiego autora? Czy znaczy to, że same „Kartki” powinniśmy czytać jako zerwanie, czy też i one są „kontynuacją” bliżej nieznanego czytelnikom zamysłu?”

A sam autor w jednym z wywiadów tak mówił o poezji i pisaniu wierszy:  „Poezja jest dla mnie…Przede wszystkim otwarciem i szansą na odnalezienie w sobie nieznanych języków, nieznanych pokładów wrażliwości i wyobraźni. Zresztą łatwiej byłoby mi odpowiedzieć na pytanie, czym poezja nie jest. Nie jest, a raczej nie powinna być, potwierdzeniem własnych oczekiwań czy poglądów. Niedobrze, jeśli wiersz jest wyłącznie wyrazem naszych uczuć, lęków czy tęsknot. Lepiej, jeśli stanowi dla nas wyzwanie, zaskakuje nas czymś, czego zupełnie się nie spodziewamy. Chodzi w gruncie rzeczy o to, aby pozwolić językowi prowadzić nas w tylko sobie znane strony.
Pisać poezję zacząłem…Wolałbym mówić o pisaniu wierszy, a nie poezji. Zacząłem je pisać stosunkowo późno, pod koniec liceum, a i wtedy były to próby, w większości nieudane. Natomiast zawsze fascynowały mnie litery, słowa, zapisany język. Mając kilkanaście lat godzinami zapisywałem na kartkach różne wyrazy, łączyłem je ze sobą, interesowały mnie efekty takich łączeń. Tyle tylko, że nie nazywałem tego wierszami. Pierwsze poważne wiersze zacząłem pisać w wieku dwudziestu, dwudziestu jeden lat. Ale tak naprawdę to mam poczucie, że stale zaczynam od nowa. Myślę, że każdy uczciwy poeta stale szuka własnego języka, a każda kolejna książka to próba odnowienia własnego idiomu, zresetowania własnej wrażliwości i wyobraźni. Dlatego nie traktuję pisania wierszy jako zawód. Poetą się bywa, a nie jest”. (wolne-dziennikarstwo.pl)

Puste noce Jerzego Jarniewicza (Biuro Literackie).

Justyna Sobolewska: „W „Pustych nocach” pożegnania i odchodzenie (kochanków: „idziemy po nowemu, od siebie”, rodziców, przyjaciół) łączą się z erotykami, w których nic się nie kończy, bo „ty mnie i tak w sobie zakotwiczysz, i noc się rozigra donośnie”, „nie ma już nas, ale nie odchodź daleko”. Jeden z nich nosi tytuł „A więc wojna” – bo wojna wkracza, cień wojny obejmuje całe pokolenie, ale też pojawia się sztuczny obraz wojny z filmów (tu się Jarniewicz spotyka z Darkiem Foksem).
„Ja dezerteruję, ty dezerterujesz, on dezerteruje”. Wojna, czyli zabawa chłopców: „ I tak się chłopcom roi świat w garści mają, bo mocniejsi w piśmie”. Język wojenny przenika do języka codziennego i do języka miłosnego, „tylko kochać się musimy zatykając usta, gdy język ten łup dla szmalcowników, rwie się głośno do miłosnych sylab”. Różne języki się tu spotykają: kodeks karny i media społecznościowe, ale jest i wiersz, dedykowany pamięci ojca („Ten sobie mówi, a ten sobie mówi”), w którym ojciec uczy się słów ponownie: „Pisał, żeby mówić”. Co innego właściwie robi poeta? Pisze, żeby mówić. Do wielu tematów tej dochodzi więc też i sama poezja. Ten tom opowiadający o rozmaitych końcach w kapitalny sposób mówi  – paradoksalnie – o trwaniu: o miłości, która nadal jest, zatrzymana w erotykach, i o wojnie, która jest w nas”.

Puste noce Jerzego Jarniewicza – jak pisze wydawca – to przede wszystkim zbiór nieoczywistych erotyków, które wikłają się w polityczne, prawnicze czy medialne dyskursy, spotykają się z językami propagandy i kultury masowej, dążąc do nieosiągalnej bezpośredniości wyrazu.
W Biurze Literackim, z którym autor współpracuje od 2000 roku, ukazało się dotąd czternaście jego książek, w tym siedem tomów poetyckich: Niepoznaki (2000), Dowód z tożsamości (2003), Oranżada (2005), Makijaż (2009), Skądinąd (1977–2007) (2007), Na dzień dzisiejszy i chwilę obecną (2012), Woda na Marsie (2015) i szkice Od pieśni do skowytu (2008).
Ponadto Jerzy Jarniewicz nakładem Biura Literackiego przygotował sześć książek translatorskich. Są to: Wolny przekład (1997) Craiga Raine’a, Teraz będziemy spać, leżeć bez ruchu lub ubierzemy się na powrót (2011) Briana Pattena, Zuch (2012) Edmunda White’a, Sześć poetek irlandzkich (2012), Poetki z Wysp (2015; wraz z Magdą Heydel) oraz Portret artysty w wieku młodzieńczym (2016) Joyce’a.
Jerzy Jarniewicz urodził się w 1958 roku w Łowiczu. Jest poetą, tłumaczem, krytykiem literackim, wykładowcą literatury angielskiej. Od 1994 roku pracuje w zespole redakcyjnym „Literatury na Świecie”. Ostatnio opublikował tom szkiców All You Need is Love. Sceny z życia kontrkultury (2016), Mieszka w Łodzi.

Zimna książka Marty Podgórnik (Biuro Literackie).

„Zimna książka” Marty Podgórnik, to jak pisze wydawca „ryzykowny mariaż pieśni żałobnej i miłosnej dla wielu adresatów. Opowieść o przenikaniu się – tak w życiu, jak i w literaturze – rozmaitych, nieraz przeciwstawnych żywiołów, faktur, emocji i konstrukcji. Liryka niemalże epistolarna, spowiedź, gorzkie żale i zarazem żarliwa afirmacja życia, będącego jedynym tekstem niemożliwym”.
O wierszach Podgórnik pisał w dwutygodniku Maciej Woźniak: Od niezrównanego blurba „Poezja polska ma imię Marta”, którym Adam Wiedemann opatrzył drugą książkę Marty Podgórnik, minęło 17 lat, a jej nowy tom daje powody, by tamto rozpoznanie apdejtować. Dlaczego właśnie przy okazji Zimnej książki? Trochę dlatego, że ta siedemnastka jest kabalistycznie ważna, bo tyle lat miała gliwiczanka, debiutując. Trochę dlatego, że pewne tendencje narastające z wolna w twórczości Podgórnik (w Rezydencji surykatek i Zawsze już wcale nie tak z wolna) w jej nowej książce okazują się dominujące, służąc za paliwo dla chyba wszystkich tekstów. Ale najbardziej dlatego, że ostatnio już nie tylko poezja, ale i spora część polskiej rzeczywistości aż się prosi, by ją z pomocą wierszy Marty Podgórnik określić.
Sztuka lirycznego wkurwu i zwersyfikowanej awersji, zgryźliwej zgryzoty i pretensjonalnej pretensji, sentymentalnego resentymentu i szyderczego naburmuszenia. Oto co wypełnia Zimną książkę. Nie chce się wierzyć, że dojście w tej sztuce do aż takiej wprawy może być kwestią czerpania z zaledwie pojedynczej pamięci i jedynie osobistych traum. Aforystyczna esencjalizacja rozgoryczenia („Śpiewnie / Biły zimne dzwony w nieczułych piersiach. Oddech był skrócony / Jak fraza, którą można dymać na dwa wersy.”) czy rozżalenie natężone do rozmiarów nader zdyscyplinowanego poetyckiego języka („Na skleconym naprędce wachlarzyku z desek i widm / Cmentarnych, powleczonych tekstem, piórko / Kaligrafuje rytmem telegrafu z kultowego westernu”) zakrawają na rozgrywkę poważniejszą niż konfesyjna kreacja poetyckiego „ja”.

Lucyfer zwycięża Ilony Witkowskiej (Fundacja Korporacja Ha!art).

Jolanta Nawrot: „Jej wiersze są wielogłosowe, pozszywane z zasłyszanych czy przeczytanych wypowiedzi, ale w taki sposób, że nie widać szwów. Co ciekawe, poetka przedstawia świat w skali mikro, ale mając z tyłu głowy skalę makro – tak jakby pojedyncze wiersze-odłamki szkła mogły się kiedyś z powrotem, choć nie w sposób idealny, ułożyć w lustro. A może lepszym określeniem na metodę twórczą poetki byłby patchwork? W każdym razie z cudzych głosów Witkowska tworzy głos własny. Ponadto w książce Lucyfer zwycięża dwa wiersze – psia poduszka i mama Oli – są próbami prozy poetyckiej, a utwór moim marzeniem było przenieść rzekę to zabawa wizualnym tekstem, choć może nie za bardzo oryginalna (wiersz zbudowany jest z dwóch kolumn – wyrównanych do lewej i prawej strony – oraz z kolumny środkowej, która znajduje się poniżej nich), prawdopodobnie nawiązująca do biblijnej historii przejścia Izraelitów przez Morze Czerwone (Księga Wyjścia).
Drugi tomik Witkowskiej, Lucyfer zwycięża, nie jest więc łatwy do analizy i interpretacji, ale bardzo ciekawy i inspirujący. Stawia podstawowe pytania dotyczące statusu jednostki w świecie i obecności zła. Nie daje gotowych rozwiązań, ale wybija ze strefy komfortu, zmusza do refleksji. Wiele fraz po prostu zapada w pamięć, na przykład: „drapieżniku,/ zatrzymałam cię/ jednym palcem” (życie w gruncie rzeczy nie jest komiczne?). Z pewnością będę jeszcze wracać do tych 37 wierszy. Interesującą kwestią, której nie udało mi się tutaj poruszyć, jest rola psa w tomiku Lucyfer zwycięża i w całej twórczości Ilony Witkowskiej. Polecam się jej przyjrzeć”.

Marcin Sendecki: Ilona Witkowska wie, co pisze, a to wcale nieczęste. Jej wiersze są jak dobrze wymierzone pociski melancholijnego gniewu. Warto uważnie śledzić ich lot.

Ilona Witkowska (1987) debiutowała książką splendida realta, wydaną przez WBPiCAK w Poznaniu, za którą otrzymała nagrodę poetycką Silesius w kategorii debiut roku; ukończyła studia kulturoznawcze na Uniwersytecie Wrocławskim; mieszka w Sokołowsku.

Minimum Urszuli Zajączkowskiej, Warstwy.

Po entuzjastycznie przyjętym przez krytykę debiutanckim tomie „Atomy” (m.in. nominacja do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej „Silesius”), Urszula Zajączkowska, na co dzień adiunkt w zakładzie Botaniki Leśnej SGGW w Warszawie, ponownie wymyka się ze świata nauki i na moment pozostawia go na rzecz poezji i nieskrępowanej zabawy literackiej.
Wiersze Zajączkowskiej cechuje bowiem precyzja charakterystyczna dla ludzi nauki. Tu każde słowo, każdy przecinek są na swoim miejscu, tworzą logiczną całość. Sama poetka o swojej twórczości pisze: „Świadomość, że z każdym oddechem pochłaniamy tlen, który jeszcze niedawno był w liściu, zwykle gmatwa mi jasne i jednoznaczne spojrzenia. Naukowcy bowiem stoją twardo na ziemi. Jeśli nie mogą czegoś zmierzyć, to mówią, że tego nie ma. Mierzę więc rośliny i kroję. Liczę komórki i badam ich wytrzymałość na zgniatanie. A świat roślin nie jest zimnym światem we własnym zimnym świecie, jak mówił Herbert, czy jak wg. Szymborskiej: nie jest też wcale milczący. Wręcz przeciwnie on bez przerwy, bardzo wyraźnie: wyraża się. Całym swoim ciałem wyraża się. Poznanie języka roślin i translacja na język ludzi przypomina odszyfrowywanie znaków pradawnych symboli pisma. Ale mi ciągle brak ludzkich słów”.
Na uwagę zasługuje także strona graficzna tomu. Teksty, które znalazły się w „minimum”, przeplatane są ręcznie wykonanymi XIX-wiecznymi rycinami obrazującymi zjawiska biologiczne. Grafiki wzięte z prac naukowych, inaczej niż wymaga tego naukowa metodologia, nie są jednak wzbogacone o tradycyjne opisy.  Zamiast tych każdej ilustracji towarzyszą kilkuzdaniowe miniatury literackie autorstwa Zajączkowskiej. Opisy sprawiają, że w grafikach czysto użytkowych, nagle dostrzegamy przede wszystkim walory artystyczne.  Oto jak autorka opisała rycinę przedstawiającą pospolite, na pozór, glony: „Tak, fizyka rządzi światem, a jej językiem jest wyłącznie matematyka. Tak, profesorze Rutherford: cała nauka dzieli się na fizykę i zbieranie znaczków. Tak, zgadzamy się z tym, tak jak niepodobna nie godzić się z rewolucją przemysłową. Ale my, ci od zieleni, albo czerwieni, jednak jakoś, od czasu do czasu, napełniamy usta powietrzem i mówimy pfff. Jak ta wydętka ziarnista, surrealistyczny glon jednokomórkowy, ona z nami, na takie wszystko mówi pfff”.