Bezgrunt

Prezentujemy wiersze Macieja Meleckiego, które pochodzą z przygotowywanego do druku tomu Bezgrunt. O poprzednim tomie Inwersje (WBPiCAK, 2016) pisał Dawid Kujawa w recenzji Sprawcza relacyjność. O Inwersjach Macieja Meleckiego  (Arterie, nr 25, 2017):

Nowa książka Macieja Meleckiego jak dotąd chyba najsilniej z całego jego dorobku sugeruje istnienie pewnej sekretnej ścieżki w jego poezji – ujawnia, że konsekwentnie eksploatuje on estetykę niezwykle pojemną i w sensie artystycznym bardzo wydajną, choć w polskiej liryce mimo wszystko „słabo obecną” i być może dlatego właśnie tak atrakcyjną. Autor Przesteru jest naturalnie od pewnego momentu poetą „toku”, piętrzących się w nieskończoność metafor kwestionujących mimetyczny imperatyw i horyzontalnej, szerokiej kompozycji syntaktycznej, co nie podlega dziś dyskusji; jest też zapewne – choć na to przystaję z większym trudem, a przynajmniej nie bez pewnych zastrzeżeń, o których jeszcze wspomnę – poetą utraty, rozpadu i odwlekanej bez końca agonii; dla mnie jednak pozostaje przede wszystkim poetą geometrycznej wyobraźni oraz mikrokinetyki, i gównie na tej kwestii chciałbym się skupić, tutaj bowiem, jak sądzę, zaczyna się właściwa, zupełnie niedoceniona odrębność Meleckiego.

Wszelkie skojarzenia z „kubizowaniem” w wykonaniu wczesnego Przybosia byłyby nie na miejscu – geometria jest u mikołowskiego poety nadrzędną zasadą myślenia, produkcji sensu, łączenia pojęć, nie zaś przedstawiania, podporządkowanego percepcyjnym nawykom lub podającego w wątpliwość jego fundamenty: to nie zdeformowana, wprawiona w ruch za sprawą formalnych innowacji figuratywność jest więc kluczem do zrozumienia interesującej mnie – wyjątkowej także ze względu na swą drobiazgowość – techniki, a raczej konstrukcje powstające za sprawą ustawicznego przecinania się linii wytyczanych przez rozmaite siły. Podczas lektury Inwersji nie jesteśmy zatem w przestrzeni ustanawianej przez wielowymiarowe spojrzenie na obiekt w stylu Georges’a Braque’a, a raczej w sferze relacyjnych napięć przywodzących na myśl płótna Ilyi Bolotowskiego. Mówiąc krótko, gdy podkreślam znaczenie geometrycznej wyobraźni autora Bermudzkich historii, nie mam na myśli jego skłonności do uwydatniania konturów tego, co poddaje się optycznemu postrzeżeniu, ale raczej fakt, że o afektywnym – nie mówię tu wyłącznie o wymiarze emocjonalnym – oddziaływaniu bytów w przestrzeni myśli on tak, „jak gdyby chodziło o linie, płaszczyzny i ciała”. (…)

Melecki zdaje się doskonale świadomy tego, jak wiele zależy od trajektorii jednostkowych ruchów, przede wszystkim tych niewidocznych gołym okiem i słabo  odczuwalnych, a jednocześnie ani na moment nie ignoruje ustawicznych komplikacji związanych z nakładającymi się na siebie intensywnościami, ich nagłymi przetasowaniami, ciągłymi modyfikacjami, z aktywno-pasywną równowagą między stymulującymi się wzajemnie istnieniami. Z wszelkich stosunków zdejmuje Melecki złudzenie intymności, każąc im ze sobą współistnieć w gęstym splocie („[…] rozrasta się ten kabłąk sieci”, s. 25) i podporządkowując je „logice węzła” (s. 7). „Prowadnice każdego gestu” (s. 15) nie tylko pozwalają nadać ruchom mechaniczny charakter i wpisać je w pole określonej płaszczyzny, ale i niejako każą spodziewać się reakcji, wytyczają one „ścieżkę prowadzącą do wejścia z tej spirali” (s. 14) – wszelkie działanie musi tu rezonować, proces wzajemnego pobudzania się ciał trwa bez końca. Istnieją one w niemożliwych do zredukowania, zmiennych zależnościach, zawsze łączą je linie, pozwalające im wchodzić w najbardziej wymyślne układy, zaś skupienie się na sprzężeniu jedynie dwóch bytów nie jest możliwe, zawsze istnieje bowiem jakaś inna „prosta równoległa do linii strzału” (s. 36), która rzutuje na charakter tej pierwszej – „Mosty są nawet / Pod ziemią” (s. 55). Efemeryczne, podlegające modyfikacjom połączenia, których nie sposób zarejestrować w pełnym wymiarze, przypominają przy tym do złudzenia drogi cyrkulacji kapitału we współczesnym świecie (zob. Naród rynku, s. 76). (…)

Imponujące wielopiętrowe medytacje Meleckiego i rozłożysta organizacja poematu pracują w wyjątkowy sposób, dokonując niewielkich, rozproszonych żłobień w lekturowej rutynie – czytelnik nie jest wytrącany z równowagi za pomocą pojawiającej się raz na jakiś czas znikąd mocnej frazy, ale nieprzerwanie odczuwa drażniące mrowienie języka, świerzbiące wibracje o wysokiej częstotliwości i zarazem niskiej intensywności. Proces odbiorczy nie jest jednak jedynym sabotowanym w ten sposób mechanizmem, staje się właściwie synekdochą wszechobejmującej dynamiki świata, bo za jego sprawą Melecki raczej zwraca uwagę na produktywność wynikającą z każdego rodzaju utrudnień i nieprawidłowości w łączeniu się ciał. Mikołowski poeta pozostaje więc wierny regule „przesteru”, bowiem to zdeformowanie linii wiążącej ze sobą poszczególne modi, zniekształcenie sygnału („Nie reguluj skośnych napięć”, s. 36), zmiany trajektorii ruchu postrzega jako podstawową zasadę twórczą, pozwalającą dokonać w płaskich warstwach „skromnych przeorań” (s. 18), wyłonić się z nich kolejnym fałdom, a zatem wyizolować z monolitycznej rzeczywistości widma autonomicznych bytów. (…) Jak rozpoznania te, sugerujące przede wszystkim pewien produkcyjny potencjał poezji Meleckiego, sytuują się wobec faktu, że autor ten funkcjonuje w powszechnej świadomości jako jeden z czołowych – odnotował to niegdyś w posłowiu do jego wierszy Krzysztof Siwczyk – poetów „negatywnych”? Sugerowałbym, abyśmy Meleckiego traktowali raczej jako, mówiąc Nietzschem, poetę przezwyciężonego nihilizmu niż melancholika wytrwale celebrującego brak i skłaniającego się ku konstruowaniu wyobrażeń o nieobecnych obiektach pragnienia. Lekcję psychoanalizy twórca dawno ma już za sobą, dlatego nie przyłapiemy go na banalnym fetyszyzowaniu utraconego – masochistyczna produkcja utraty może za to w jego utworach przebiegać na równych prawach z każdym innym rodzajem kreacji, nie celuje ona jednak w substytucję nieosiągalnego, a w generowanie nowej jakości estetycznej. Wytycza swoje własne, „negatywne” pasmo, które zaraz wślizguje się we właściwe sobie miejsce wewnątrz całkowicie immanentnej przestrzeni. W gąszczu innych linii staje się ono elementem doskonale pracującego urządzenia, rozwibrowanego od przepływających przez nie odpowiednimi kanałami intensywności i wytwarzającego literacki afekt – urządzeniem tym, zdecydowanie wartym uwagi, są Inwersje.

(fragment)

 

CIĄGLE W DÓŁ

Arterie wszelkich ucieczek, ścieżki z ubitego gruzu, napowietrzne wędrowne

Wiry wnikające pod spody każdego śladu, korzeniące się prądkami w mózgu,

Spychają ciągle w dół ten czerstwo dookolny, migotliwie zapiekły anturaż

Najbliższych przemieszczeń po usztywnionym kręgu obręczy bieżących

Spadków, bez względu na polną śniedź pokrywającą najdrobniejszy

Wymach i awaryjnie przywoływane korowody kadrów z zeszłorocznych,

 

Niespiesznych zejść w rumowiska chwilowych zauroczeń, które wyrastały

Na swobodnie falującej tratwie przycumowanego do oka miejsca. Zejdzie

Bowiem tutaj jeszcze niejedna kamienista lawina, przetrzebi się przeto

Sękaty zagon danych wahnięć, i w palcach zetrze się każdy nowo zerwany

Płat rdzy, spylanej zawsze do zaciemnionego cna, szczyptami szczepiącej

Język. Kubatury narzucanych wejrzeń mieszczą rozdroża docelowych

 

Kontenerów, w których kitwasi się dalekosiężna głowica stugarbnego życia,

Tresowanego przez uprzestrzenniony rytm, i w tym blaszanym uwięźnięciu

Kluje się co rusz piędź dalszej strony, rozwieranej uncjami dochodzących 

Z nagła komunikatów o żarłocznym stanie omroczonego samym sobą

Państwa, owej mocno gorzkiej żywicy wyciekającej z nacięć na tej zszarzałej

Kolbie dni. Zapętlane i coraz ciaśniej splatane obrzyny danych spraw

 

Ściągają głowę w łakomie rozchyloną, nieodstępującą na krok czeluść.

Tam się nieustannie mieścisz, albowiem tam lęgnie cię bezpośredni odrzut

Dopraszającego się bycia, pałuba sklecona z rozerwanych szmat i znalezionych,

Pomiętych drutów, na jakiejś iglicy wyładowań mechanicznie przedzierzgając

Się w pląsawicę samo znoszących strat, przekopywanych jak kwartały co bardziej

Rozkolebanych w tobie dat, nie będąc nikomu niczego winnym, gdyż nikt

 

Nie jest wszak winnym ciebie, w tej poharatanej odpryskami z rozbitych cegieł

Aurze dowodliwych faktów krzepnącego zanikania, częstego zadławiania się

Wprowadzanymi aż na samo dno żołądka osiami rejestrującymi miarowe

Skracanie trzonka cienia. Dryfujesz na nieszczelnym wiośle. Prądnice minionego 

Nieustannie rażą kreskami punktowych nakłuć. Przepona rogu wysysa tlen.

Zwęglony pień rośnie wciąż na brzegu dłoni. Przymusiwszy się tedy do takiej

 

Stulonej marszruty, wygrzebując sprzączki, klamry i inne amulety z wilgotnej

Nadal gliny samobieżnych przesileń, dobywając je jako ostatnie już części

Aparatur, którymi cię raz po raz pobudzano, krzeszesz  ów kres o występy 

Jemu bliźniaczych, wyłaniających się z tumanów wyściełających jadowicie

Grząski bezmiar. Cierpkie próby niepowodzeń nie przynależą do poligonu

Danej pory. Gnilny palec gróz nieustannie skądś kiwa. Spiralna forpoczta drzazg.

 

OSTYGNIĘCIA

                                                                                         Konradowi Wojtyle

Rozliczne zasieki wystające z danego przedziału dnia, ostre i chrome, lotnie

Zjawiające się pod postaciami okalających cię zewsząd dźgań, kierunkują

Najbardziej nawet sztywny pas poszczególnych wdrożeń w grząski nawóz,

Jak żeliwna pokrywa nakładany na każdą formę w tym zaprzęgu miałkich

Spraw, którymi dławi się, przekarmiając nie tylko siebie, dany uczestnik

Ziemskiego skołowania, ciągłego odurzania się papką ze zmielonych śrutów,

Obierek, cierni i krochmalu. Obłupana, porzucona cegła leży na brzegu

Asfaltowej alejki. Szaro-zielony nalot kolonizuje wszystkie brukowe kostki

 

Na drodze, która, niczym taśmociąg, przenosi cię w załogi kalekiego rytmu

Miasteczkowych zejść w rozwidlone sienie rozplenionej grzybni. Gubisz

Mikrogramy, wydatkujesz więcej niż zyskujesz ze wszystkich zwarć, trzeszczy

Przerzut osobnego celowania, tarasuje się cząstkami pyłu przeciąg pod

Progiem mechanicznych otwarć, niedomknięte przeto powieki puchną od

Zawilgłych krokwi wymuszanych decyzji, zbywa cię ów wykarczowany

Pień i ścięty zakręt staje się przepustnicą dla poboru rozlicznych razów. Do

Nikogo już z niczym, po nic jedynie, i jedyne ramię, sprawne dotąd, od spodu

 

Już naderwane. Było się tylko migotem w szklanej kuli zawiei. Odmierzany,

Ważony i oglądany przez higienistów, sprawdzany pod kątem wszawicy, tym

Samym gotowany na potrzeby przyszłych wskazań, w kartotece podawany

Dalej, by coraz surowiej zaznawać czyhających pojmań, nakładanych później

Blokad, graniczysz teraz z płynnym zamarciem kamiennych lawin, które, jak

Poszczerbiony, wygięty w łuk nawis, majaczą echami poruszeń na przełęczach

Twojej krwi, byś rozkorzeniał się coraz bardziej w zakrzepłej mazi takiego

Właśnie przywarcia do szorstkiego poszycia twego kresu, gdyż stąpa się

 

Zawsze tylko po dnie. Pieli mnie ten oświetlony, wieczorny ugór, i ściągają

Szerokie przystanie społecznej aktywności, jakby bezruch był przedsionkiem

Zawrotnego odejścia po niedbale rzuconej linie w trapezowy spad, zarannym

Znakiem tego ostygania. Dookolność to wybite szambo, prostownica zgrabiałych

Pragnień. Wysyp sól. Mrowiący chłód kole zagięcie, do jakiego przymusza cię

Wąski pokój. Duje nim pozostała reszta wejrzeń w ten ciąg samych płowień,

Płozy pękają od przeciwnych szarpnięć, i nie wyjeżdżasz poza sidło, utrafiony

Swądliwym grotem. Wszyscy za jednego. Jeden za nikogo. Spieniony knebel lat.  

 

Prezentowane wiersze pochodzą z przygotowywanego do druku tomu Bezgrunt