Siwczyk o współczesnej poezji

Krzysztof Siwczyk specjalnie dla naszego portalu pisze o szalonych latach 90., internecie i znużeniu „poezją skomplikowaną”, która opatrzyła się nam jak „dagerotyp z czasów burzy i naporu” 

 

Wystarczyła dekada, może odrobinę więcej, by warunki funkcjonowania poezji i temperatura życia literackiego zmieniły się diametralnie. Gdzieś u początków nowego tysiąclecia wieszczono złowrogi wpływ, jaki wywrze na literaturę, a zwłaszcza na sposób rozmawiania o literaturze, medium internetowe. Cóż, z dzisiejszej perspektywy widać, że być może wpływ ten nie okazał się zanadto znaczący. Nie odkształcił radykalnie poetyk, nie przeorał  mentalnej kondycji piszących dzisiaj wiersze. Jedynie narcystycznie ją ośmielił. Raz po raz nowe wystąpienia poetyckie radośnie nawiązują do osiągnięć poprzedników bezpośrednich. Czasami do nieco starszych braci po piórze ktoś tam zapuka, ale bez ostentacyjnego podawania adresu zamieszkania danego prawodawcy. Odnoszę wrażenie, że w poezji zmieniają się nie tyle prawidła procesów twórczych (zawsze indywidualnych, skazanych na samotnicze występowanie na pustyni własnych zwątpień), ile atmosfera krytyczno-literackiego komentarza, który dzisiaj opalizuje wokół sezonowych rozdań wielu laurów.

W latach 90. komentarz ten realizował się, że tak powiem, analogowo. Za sprawą chwacko funkcjonujących pism literackich, odpowiednia ilość tomików była stosunkowo mocno doczytywana i poddawana poważnej dyskusji. Funkcjonowały życiodajne źródła czasopiśmiennicze, dzięki którym mogłem na własne oczy obserwować na czym polega tworzenie się poetyckich kanonów równoległych i co ewentualnie oznaczają ”narracje uzupełniające”. Pluralna rzeczywistość zaniku centrali dała debiutantom lat 90-tych rzadką okazję bycia ”przeczytanym”. To przeczytanie wyrażało się w dużej ilości recenzji, czasami wzajemnie się wykluczających, co z kolei uzmysławiało debiutantowi, że rozmowa o poezji (również jego poezji!), ze swojej natury, oznaczać musi mowę probabilistyczną. Domniemania, przybliżenie i podejrzenia stanowiły  cechy dystynktywne ważnych dyskursów krytycznych, które gdzieś w okolicach pojawienia się fioletowej serii bruLionu i w chwilę późniejszych czasach ”Nowego Nurtu”, na oczach zdumionych czytelników, hartowały się, nie przechodząc jednak w fazę kostnienia. Panował stan płynnej gorączki, wszelkimi kanałami czasopiśmienniczymi płynęła lawa, wybierając zgoła nieoczekiwane koryta i ścieżki. Co bardziej radykalne poetyki zostawiały po sobie zgliszcza i trzeba było budować komentarz na popiołach dawnych przyzwyczajeń. I właśnie tam działo się najwięcej, gdzie zniszczenia były spore. Stąd ponowne, jak mniemam, zainteresowanie, w tym rodzimą, awangardą.

Zainteresowania jednak mają to do siebie, że się zmieniają lub obiekt nie wytrzymuje próby długotrwałej fascynacji. Twierdzę przeto, że z ciut bardziej skomplikowanymi językami poetyckimi mamy dzisiaj problem, polegający na tym, że się nam one (nam krytykom czy nam czytelnikom?) opatrzyły jak dagerotyp z czasów burzy i naporu. Owszem, wzruszają, ale na co dzień pragniemy porozumienia, a nie mowy ciemnej. W tym widzę, skądinąd zaanonsowaną krytycznie na łamach analogowych, fascynującą w planie egzystencjalnym, kontrrewolucją prostoty w poezji. Być może wszystko jest trudne, zanim stanie się proste. Wszystko, poza rzeczywistością. Dlatego realiści i mimetyści zawsze kojarzyli mi się z awangardą poetycką, a fikcja i zabawa słowami z prostotą gestu metafizycznego. Możliwe są oczywiście hybrydy. I te lubię najbardziej.