Fragment książki Mirosława Spychalskiego i Jarosława Szody „Mówi Karpowicz”, w którym poeta opowiada o swoim chicagowskim domu i ogrodzie.
Mówi Karpowicz
Mirosław Spychalski: Jak się ogląda te wypucowane domki wokół, to widać, że ci ludzie żyją trochę inaczej niż Pan…
Tymoteusz Karpowicz: No, w pierwszej chwili byłem uważany tutaj przez sąsiadów za istotę, którą się określa mente captus. Nawet miasto było zaniepokojone co ja robię, bo tu wszędzie były trawniki, usypiska gruzów, a ja to wszystko zacząłem przebudowywać, usuwać kamienie i wprowadzać jakiś zupełnie nieznany tu ład przestrzenny. Więc raz po raz otrzymywałem jakieś groźne listy z tego miasteczka, z Oak Park, że będę ukarany za nieporządki wokół domu, a raczej pseudodomu. Tak to wyglądało na początku. I tych listów było bardzo dużo. A ja te swoje prace wolno porządkujące i tę architekturę zewnętrzną prowadziłem do przodu, na własne ryzyko, nie zważając na głosy zdziwienia, protesty nawet. I kiedy któregoś dnia znów z miasta przyszedł list sądziłem, że to znów mnie upominają, że taki bałagan straszny koło tego mego domu i wrzuciłem list do kosza. To nieobywatelskie zachowanie, ale czasem tak robimy. A potem nagle otrzymałem telefon, że mam się zjawić do ratusza na specjalną uroczystość, ponieważ otrzymałem nagrodę miasta za jeden z najlepiej utrzymanych i najpiękniej zaprojektowanych domów. To było właśnie to zawiadomienie, które wrzuciłem do kosza. Takie życie. Rzeczywistość przekracza wyobraźnię. To stale, na każdym kroku się dzieje – wy też jesteście tutaj takim kawałem rzeczywistości.
(…)
Mam projekt, żebyśmy się przedzierali przez ten chruśniak malinowy, leśmianowski. Co, możemy? Pruć? Dobra. Tu są przybysze z różnych stron Ameryki i trochę z Polski także, bo się przeszmuglowało. Jak zawsze – emigranci szmuglują. Więc tu są maliny, które dwukrotnie owocują. Nie jest to maliniak pana Błyszczyńskiego, tak do końca leśmianowski, ale jest coś w tej obfitości kształtu, koloru, z poetyckiej koncepcji ogrodu u Leśmiana. Z „W malinowym chruśniaku” albo „Pana Błyszczyńskiego”. I one owocują dwukrotnie, tylko my nie mamy czasu z tego korzystać. O, nie wierzycie mi? Trudno się przedrzeć. Czy mój głos się zagubił? Jeszcze nie? Tak, tu by się specjalnie jakieś urządzenie nadało do wyrąbywania ścieżki… Ale chciałem panów przekonać, że to są owocujące jeszcze w tej chwili maliny. Proszę. I że to nie są sztuczne, specjalnie przygotowane na nasze spotkanie, to możecie próbować je jeść. Zaraz, czekajcie. Mirek. Ty jesteś dobrym degustatorem. Orzekniesz, czy to są naturalne maliny czy sfabrykowane w umyśle Karpowicza? Czekaj, czekaj – innym też daj trochę. Co? Naturalne?
No, przedzierajmy się. Tu są. O. To jest gałąź winorośli. Na wiosnę będzie to kwitło a potem będziemy mieli wspaniałe plony. Zaraz, czekajcie, czy jeszcze gdzieś jest grono?
A teraz, proszę panów, to jest dla mnie najbardziej mityczne miejsce. Kiedy jestem na czworakach (a bywam coraz częściej, ze zmęczenia i z niezgody z sobą samym) to jeżeli bardzo nie leje, nie jest wietrznie, nie jest za zimo – uciekam tu, w ten kątek. Ja go nazwałem moim Alefem, Alefem Ogrodowym. To jest drugi Alef, bo pierwszy Alef to jest moje biurko i przestrzeń dookoła tego biurka. Panowie oczywiście wiedzą, dlaczego używam terminu Alef. To idzie od Jorge Luisa Borgesa, który określił tak najlepsze na świecie, najbardziej sprzyjające miejsce dla jakiejś jednostki, gdzie może ona zrealizować wszystkie swoje możliwości. Oczywiście ja nie znam swoich wszystkich możliwości, dlatego pewnie szukam pomocy tego miejsca, że coś aleatorycznie wyrzuci. Ono jest najbardziej wyizolowane.
(…)
Przyznam się do strasznego szwindlu, którego dopuściłem się wobec sąsiadów. Na początku nie powiedziałem im, jaki mam pomysł tej zielonej architektury dookoła. Spodziewałem się, że to moje pragnienie wyizolowania się, wybudowania gniazda na jakąś samotność, jest tutaj trochę podejrzane. Szwindel mój, pewne maleńkie kłamstwo, polegało na tym, że budując te tańczące płoty, wysokie, obsadzone winoroślą i dzikim kiwi, mówiłem sąsiadom, że buduję uzupełnienie architektoniczne do dachu, do tego dutch colonial style. Ukrywałem zatem drugą i najważniejszą funkcję tego płotu, parkanu – że ma mi maksymalnie zabezpieczyć moją izolację, moją samotność. Że dzięki niemu będę mógł w tym właśnie miejscu postać (absolutnie nieodkrywalny!) razem ze słońcem, z wiatrami itd. I to właśnie zrealizowałem z dużą konsekwencją, może nie „żelazną”, ale – powiedzmy – „drewnianą”, bo prawie wszystko tu jest z drewna. Jak panowie widzą nawet od tej strony osłoniłem się podwójnie: najpierw ten tańczący płot (a dancing fence jak ktoś tu powiedział – za niego między innymi miasto dało mi nagrodę), a oprócz płotu druga zapora – z zieleni, z jeżyn francuskich, bardzo gęstych.
(…)
Zatem postanowiłem zastosować taki system „miękkiego lądowania” w psychice sąsiadów. Potem się już do tego przyzwyczaili, zaakceptowali i właściwie teraz nic już nie stanowi problemu. Nikt już na przykład nie zauważa, że najwyższe wzniesienie tego płotu (który rzekomo miał być tylko uzupełnieniem dachu) wypada bezpośrednio – na co? – na okno sąsiadki! Tylko mnie nie zdradźcie. Chodzi o to, że najwyższy punkt tańczącego parkanu ogranicza widzialność z tego okna, całkowicie uniemożliwia obserwację głębi mojego ogrodu, gdzie staram się czasem odpocząć. W ten sposób właśnie, długo, bardzo długo budowałem tutaj tę maleńką przestrzeń.
Na zdjęciu: Tymoteusz Karpowicz, Marek Myszczyński, Mirosław Spychalski podczas realizacji filmu „Karpowicz”, Chicago 1993
fot. Jarosław Szoda