Maciej Melecki
LODOSPAD
Martwy kluczyk w zaciętej stacyjce, coraz bardziej zasypany dach i garb,
Na podwórku bezimiennym, z murem z boku i otwartym wyjściem z tyłu.
Bierz tylko i nigdy nie oddawaj, bierz każdy opowiedziany, przypadkowo
Zasłyszany sen za swój – tylko w kącie mieści się całe to zejście. Jesteśmy
Po dwóch końcach rozpiętej liny. Nie miniemy się więc, nie spadając. W
Tym stromym domu mijamy się w innych celach. Śledzą nas po nic ślady,
Gdzieś niby jest ktoś, kto czeka na inny przypływ, wydłubując żmudnie śruty
Z obojczyka wizji odkopanej powieką spod glinianej fałdy, zwielokrotnionego
Haustu mrozu, osaczającego nas nagle w opadnięciu rtęci. Mianuj się raz jeszcze
Kulą u czyjejś nogi, kawałkiem znalezionego drutu wykrywaj wodne żyły
Tego ugoru, niedaleko szkolnego boiska, lądowiska dla helikoptera, rozsiewaj
Ten gorzki i sypki mak swoich racji, by nie odbierać nikomu żadnych szans
Na łaskawe pasmo kolejnych apelacji. Półbut bytu. Grób jest po raz pierwszy
Biały. Czekaj tedy na sygnał spod wyciągu. Wycofuj się okrakiem, czołgaj wpław.
Żyjemy wszak w lodospadzie, w seriach chwil chudszych od błysków jaźni, nie
Mając gdzie się udać, w tym jednym miejscu, które jest wszędzie, jak przenośna
Wiata, odgradzająca wiatr od pleców. Za każdym razem zaczyna się nowa
Udręka, zaczyna się, lecz nie kończy ten wibrujący pląs niejednego upadku
Na głuche pobocze złupionego marzenia o relacjach gładkich, acz niełatwych,
Więc cóż z tą mantrą matu zrobić, jak ją przeciąć, by nic nie zostało wprost
Odjęte, by żadne skrzydło nie spadło ze zbocza, i zostać z tym tylko sam na sam.
Wpadam do wapna tej nośnej rynny, i gaszę się w niej. Nie ma już żadnych
Rozstajów, kierunki to tylko proste drogi prowadzące na proste przepaści, do
Prostych krawędzi, skąd można prostopadle skoczyć, by prosto zlecieć w mroźny
Odlew nieskomplikowanego otworu, przez nikogo niepominięty, nie zdając
Sobie już z niczego sprawy, bo cóż tu można zdawać sobie jeszcze, skoro ma
Się tylko niewidzialny tor, przezroczysty boks, w którym nie ma szadzi sufitu,
A podłoga i boki są równo ze sobą zbite, wydrenowane jak kadź. Wyschnięta
Plama tego powidoku ogniskuje w sobie tylko spody, lecimy wszak w zaświaty
Każdego gestu, jak szorstkie runo niezapadniętego świtu, w garści porzuconych
Ułamków nie ma żadnego, soczystego odłamka, i ścina mnie w cień to białko mrozu.
Może na samym początku byliśmy ufni w swoje wybory, może nie miało to
Jakiegokolwiek zapośredniczenia, wątpliwości są tylko impulsem, bladym totemem
Prowadzącym na bocznicę innego widzenia, nawet nieostro zapamiętanego
Zdarzenia, prym bowiem wiedzie nic, i jak w każdej oświetlonej czy zamkniętej
Przestrzeni, miąższem gorącym jest łaski pełna pustka, więc nie liczył się nigdy
Żaden dzień, od którego by się to zaczęło, zaczynało się tedy od następnego, od
Tego jedynego, który nam pozostał, innych nie było i nie ma – stąd to sterowanie
Napięciami, samymi zarzutami nagradzanie się, kiedy trzeszczały od tego w nas
Zapędzone w stawy pretensje, nienaniesione w przełyku w postaci kreski czy
Cyfry, dryfujące wewnątrz jak lit. Nowy oścień tego stanu tu się wbija, rozwarty
Mam przez to bok, ale mogę jeszcze stąd wyjść, jak na tratwie stanąć, w tym
Śmigłym postoju przejść po suchej plaży minionego, porachować patyki rzucane
Ongiś słońcu, wyrzucone na brzeg przez spienione pyski fal, by właśnie w takich
Rzutach kośćmi zobaczyć ostateczny wydźwięk sensu, ostatni przypadek licujący
Już od teraz tylko z płaskim zamierzeniem, gdyż nie ma innych skal poboru treści,
Każda jest bowiem tylko miernikiem rozdwojenia ślepego głosu i niemego widzenia,
Owego naturalnego niescalenia, jakie nawlekane jest na pal każdego z nas. Zostań
Gdzie bądź, nacięcie wejdzie w ciebie jak szew, nikogo innego nie będziesz już znał.
PRZEPŁYW I NALOT
Ludzie w pętlach swoich zwidzeń docierają do założonego celu, są bowiem
Tylko siebie warci, głusi i chętni, i na tym kończą swój rejs, cel nigdy ich do
Niczego nie przybliża, mają tylko to, co mieć chcieli, ponieważ nieustannie
Trawi ich brak, syci tedy dalszy rejwach, który muszą wokół siebie siać, by mieć
Się jeszcze bardziej dotkliwie, w kapturze niejednego haustu ciekłego i prędkiego
Zawieruszenia się po obrzeżach swoich mniemań o świecie, spłaszczanym
W snach, zagryzani sobą mają już swoje awatary w każdym ruchu czy geście,
Zeźleni i suto zadowoleni, i takim rysem odwija się im każda burza, lądująca
Na ramieniu horyzontu, w szorstkim zderzeniu z prawidłami losu, kiedy ktoś
Zaczyna wymachiwać kijkiem i płonie jego ognisko szczęścia, jak podpałka
Dotknięta knotem prawdy o stanie realizowanego planu. Nurkuję tedy w tej płytkiej
Otchłani, mam z każdej strony śnięte ławice ogromnych nadziei, które rzeźbiły
Niejeden pomysł na następne życie, w oczach pasących się na uroczyskach
Twarzy miesza się bezlik pojęć z tępym podziałem na poprawnych, łzawych i
Nielaboratoryjnie przejętych, i na tych wyhuśtanych na manowcach, stykach
I rojeniach, więc gdzie byśmy dalej nie zaszli, tam będzie skwierczeć ten mdły
Swąd z owych wskazań, wybierań, strąceń i uciszeń. Nasze strony są tylko zepchniętą
W nabrzeżny muł burtą. Moja zaś jest ta kupka zaschniętego błota. Dam ci nowy
Azymut, w okolicach serca leży rozsypane igliwie, nasz jedyny pokarm na kolejne
Przeszło sto lat, i tam zachowajmy ten niespieszny rytm, tempo tej wyboistej
Marszruty zarzuciwszy w niepamięć, kasując plankton cudzej jaźni, ażeby nastał
Stały nów, ów róg pełen chaszczy. Do nikogo już po nic, z nikim się nie przemieszczaj,
Świerzb tej drogi musuje tylko w przybytkach, podczas postoju schodzi się wszelki
Harmider, szczęk złomowanych dni, i puste miejsca, jakie pozostają każdemu,
Domagając się wypełnienia zetlałym osadem, drętwymi porcjami razów i
Przekrzykiwań, mkną przekątnymi wejrzeń w zaświat arterii każdej chwili, stając
Się miejscami zejść w jeszcze trwalsze wyobrażenia o zastoju wszystkiego, co
Jeno trwa w swym wzorze naniesionym intuicją, cementowym ciężarem wyboru,
Lukiem, którym każdy może się jakoś poszczycić, chroniąc swe zamrożone,
Emocjonalne rezerwy do pierwszych potów, na swym niewidzialnym łańcuchu
Odchodząc w matową dal. Rzadki śnieg, jeszcze rzadsze gradobicie, jak wtedy,
Kiedy ostatni raz byłeś w swoim odwiecznym mieście, zostają w pamięci dłużej
Niż każda rysa na płytce tego życiowego przywidzenia, i z tym, już na zawsze,
Będę kojarzył odchodzenie do bezniebnego poszycia chmur, wywołując tylko
Zakamarki drobnych ujęć, bez podpowiedzi zdjęć czy nagranego głosu. Nie ma
Nas i tu. Fantomy pochodzące ze swych odbić. Fantomy przenikające się na
Ukos, jak z krwi i kości mary, srogie niczym mróz w ściekowym kanale. Odmawiam
Więc stale przyjęcia procentów, stały w tym przepływie wszelkich błahostek,
Rosłych niczym rów, niby poważnych i stromych spraw, które miarkują się same,
Pozorem będących w licznych podejrzeniach, uchyleniach ich rąbków rzekomych
Tajemnic. No nic, kawałkuj to do cna. Zejdziemy się jeszcze nieraz, w wodnych
Oczkach zostaniemy wypatrzeni, wzięci na łopatkę migawkowych cięć. Zrabujemy
Się sami, w tym koczowisku cieni nikt już nie odszuka siebie, spoczniemy na dnie
Ostatniego garbu krwi, dokądkolwiek się nie udając, będziemy zawsze nie tam.
Wióry to przyszłe trociny. Deski to byłe drzewa. Jeśli masz szpadel – masz wszystko.
Maciej Melecki – ur. w 1969 r. Autor tomów wierszy: Te sprawy (1995), Niebezpiecznie blisko (1996), Zimni ogrodnicy (1999), Przypadki i odmiany (2001), Bermudzkie historie
( 2005), Zawsze wszędzie indziej – wybór wierszy 1995 – 2005 (2008), Przester (2009), Szereg zerwań (2011), Pola toku (2013) oraz arkusza poetyckiego Podgląd zaniku (2014). Laureat Literackiej Nagrody Czterech Kolumn (2010) i Poetyckiej Nagrody Otoczaka `2009 – przyznawanej za najlepszy tom wierszy w danym roku (2010). Prezentowane wiersze pochodzą z przygotowywanego do druku tomu Inwersje. Mieszka w Mikołowie.
Grzegorz Kociuba o tomiku Meleckiego „Pola toku” ( publikacja: Twórczość 6/ 2014 (fragment)
(…)Pola toku są kolejnym tomem, po Przesterze (2009) i Szeregu zerwań (2011), w którym mikołowski poeta z wyjątkową konsekwencją obnaża nasze iluzje poznawcze, społeczne, estetyczne czy komunikacyjne. W świecie Meleckiego dosłownie wszystko, od konkretnego przedmiotu aż po instytucje czy systemy, ma charakter prowizoryczny, chwilowy, doraźny. Nic tu nie jest trwałe, zakotwiczone, zakorzenione, gdyż grunt to ruchome piaski albo system zapadni („Zapadnie pod nogami, zapadnie nad głową…”). Założenia uzmysławiają nam, że „niczego nie da się założyć”, a próby dotarcia do „rzeczy takimi, jakie są” kończą się konstatacją o umowności i fasadowości wszelkiego poznania. Przedmioty co najwyżej „udają rzeczy”, ale nie są w stanie osiągnąć ich statusu, gdyż podlegają ciągłej funkcjonalizacji i wymienności. Kiedyś mówiło się „dotrzeć do istoty rzeczy”. Było to możliwe, gdyż istniała jakaś metafizyka. Dzisiaj, zdaje się uważać bohater wierszy Meleckiego, trzeba by powiedzieć „dotrzeć do istoty przedmiotu”, co jest niedorzeczne, gdyż przedmiot nie posiada istoty, lecz funkcje.
Autor Szeregu zerwań jest inteligencją szczególnie wyczuloną na miałkość i inercję naszej rzeczywistości. Aranżowany w wierszach Meleckiego natłok zdarzeń, symultaniczny kolaż sytuacji, gestów, odruchów, oglądów… służy nie tyle ukazaniu różnorodności świata, co podkreśleniu jego schematyczności. Rzeczywistość to, na dobrą sprawę, nieustanne to samo przez to samo, nudne powtarzanie zużytych zachowań, gestów, znaczeń, które tylko na pozór różnią się od siebie, a w istocie są do siebie bardzo podobne. A są podobne nieodwołalnie, gdyż zakwestionowano w kulturze zachodu zasady ustanawiania mocnych różnic(…).
Maciej Melecki doskonale wie, iż uprawia poezję w świecie, który promuje przeciętność na wszelkie możliwe sposoby. Jak zachowuje się wobec tej sytuacji? Przynajmniej dwojako. Z jednej strony demaskuje miałkość dyskursów, postaw, rekwizytów, z drugiej próbuje wymknąć się przeciętności i nieistotności poprzez jednorazowy akt artykulacyjny. Znamienne, że poeta, który zaczynał jako rejestrator zwyczajnych przejawów swej codzienności, doszedł do języka skrajnie kreacyjnego, inwencyjnego, hermetycznego. Odnoszę wrażenie, że dla mikołowskiego poety właśnie tego rodzaju język stanowi rodzaj schronienia przed trywializacją i uniformizacją oglądów oraz znaczeń.
Warto przy tej okazji powiedzieć o jeszcze jednym napięciu przebiegającym przez poezję Meleckiego. Polega ono na ciągłym konfrontowaniu formy wiersza z jego semantyką. Wiersze autora Przesteru przypominają równo, regularnie przycięte klocki albo kostki strof. Rzecz jednak w tym, że wewnątrz tej „regularności” odbywa się permanentne „rozprzęganie” słów, zdań, znaczeń. Zapis polegający na odległych asocjacjach, jukstapozycjach, notacja, która zaburza przyczynowy i logiczny szyk zdań, nagromadzenie katachrez, w których „rozjeżdżają się” znaczenia, a zbitki wyrazowe przypominają kalambury czy dziecięce zabawy słowami, to nie tylko ekwiwalent świata, który „wypadł z formy”, który koziołkuje na naszych oczach we wszystkie możliwe strony bez sensu i celu, ale także heroiczna próba języka jako idiomu. Z ostrą świadomością, dodajmy, że dzisiaj wszelka idiomatyczność może być co najwyżej chwilowa, gdyż wcześniej czy później zostanie wchłonięta przez zmatrycowane języki codziennej komunikacji.
Powiedzmy więc wprost. Poezja jaką dzisiaj uprawia Maciej Melecki rozpięta jest między demaskowaniem zastanej rzeczywistości, a kreowaniem możliwie najbardziej własnego języka, który byłby w stanie udźwignąć gorycz i rozczarowanie płynące z jasnego widzenia rzeczy, ale także zapisać podmiotowy wyraz, osobniczą ekspresję, zachowując jednocześnie jej aurę, jej jedyne w swoim rodzaju nastrojenie. Po stronie krytyki odnajdujemy świat w stanie inercji, jałowości, przeciętności, monotonii, świat, w którym materia życia to „Sprasowane trociny, zbelowane wióry”, a ludzie przypominają bezwolne kukiełki. Pełno w tym świecie pomyłek, chybień, „pustych przeładunków emocji”, argumentów i racji, które przy dokładniejszym oglądzie okazują się mrzonką. To świat, w którym „Jesteśmy, choć nikogo już nie ma”.
Na taki świat nie wolno się godzić, więc, nawet wbrew nadziei, trzeba się bronić. Formą obrony jest choćby opisywanie go w najbardziej własnym języku, który wciąż podejmuje próby wyplątywania się z sideł konwencji, sztampy, kliszy, rutyny. Jasne, że i ten język się konwencjonalizuje i petryfikuje, ale właśnie dlatego trzeba aranżować nowe spotkania słów, zdań, znaczeń, sensów. Ta praca, przygoda, pasja, to ryzyko nigdy się nie kończą i właśnie one są… POEZJĄ!
(Fot. M. Kaczyński)