Krzysztof Siwczyk o poezji Szczepana Kopyta
Po świetnie przyjętej przez krytykę literacką (nominacja do Paszportów Polityki) i publiczność książce buch Szczepan Kopyt kontynuuje kurs obrany właśnie w tym, pod wieloma względami, wyjątkowym wydawnictwie. Przypomnę tylko, że buch wprowadziła w polski rynek poetycki wiele zamętu swoim formalnym odkształceniem. Justyna Sobolewska nazwała książkę ”płytomikiem”, co najpewniej wydaje się usprawiedliwione. Oto poeta wespół z muzykiem zaproponowali integralną grę znaczeń – połączyli książkę z płytą cd, muzykę ze słowem tak ściśle, że ujawniła się nowa jakość, dodajmy, jakość ściśle percepcyjna, bo trudno dziś, po doświadczeniu warholowskiej odbitki, mówić o wiarygodnych rewolucjach estetycznych. Duet Kopyt/Kowalski to poniekąd hybryda, pracująca na dwóch źródłach zasilania: leksykalnym i muzycznym. Można buch przełączać w zależności od indywidualnych predyspozycji odbioru. Można Kopyta słuchać, można go czytać. Tym samym poeta opuszcza stabilne pozycje nadawcze, staje się niepochwytnym centrum zasilania energią twórczą, którą emituje według dwóch, wydawać się może, kategorycznie wykluczających się rozdzielników. Odbiorcą docelowym staje się uczestnik wysokiej kultury słowa i klient zupełnie niskich stanów popkultury. Mówiąc popkultura mam na myśli obszar zideologizowanej recepcji – rodzące się, czy też odradzające, na naszych oczach, wspólnoty oparte o silne desygnaty polityczne, które poszukują ”swojego poety”. Marcin Świetlicki dwie dekady temu zdestabilizował ów byt, w prostym geście odmowy świadczenia wspólnotom innym niż własne widzimisię. Dziś Kopyt ponownie zapytuje o ten gest, o jego władczą moc przywracania podmiotowości poetyckiej egocentrycznej godności. Jednocześnie Szczepan Kopyt wydawać się może naturalnym gościem intelektualnych salonów, ze swoim kapitalnym warsztatem filozoficznym i cyniczną maską ”poety z bożej łaski”. Co to znaczy dzisiaj, w dzisiejszym żywiole polszczyzny, być ”poetą z bożej łaski”? Spływa ona bowiem po nowych wersach Kopyta jak niebyła. W Kirze, co może zaskakiwać, całkiem sporo miejsca zajmuje społeczna rewindykacja gestu artystycznego rozumianego jako apel do sumień. Stężenie językowej obsceny, którą dosadnie symbolizuje figura ”keczupu” i ”kebaba”, jest potężne, na granicy wytrzymałości czytelnika, przyzwyczajanego przez poezję do sympatycznej drzemki w cieni oliwnych drzewek, gdzieś na Patmos. Jednocześnie trudno mi wskazać w współczesnym rytmie życia poetyckiego poetę, który równie twardo, co Kopyt odwoływałby się do hierarchii określonych wartości. Może nie całkiem greckich, ale z pewnością obcych doświadczeniu płynnych czasów współczesnych. Oskarżycielski ton wielu fragmentów z Kiru ma etiologię interwencyjną. Skrojone jest to jednak w naturalny ton i tok wypowiedzi kogoś, komu przyszło funkcjonować w dynamicznych wspólnotach narzeczy, w delcie zjawisk leksykalnych, z których dopiero wyłania się dominujące morze jakiejś narracji. Czego tu nie ma! I anarchistyczny przegląd eksponatów, i anarcho-syndykalizm, i wegetarianizm, ”crossover”, ”punk and disorder”. A metafizyka? I owszem. Żeby chwycić ją na gorącym uczynku poszczególnych wierszy, może najlepiej uruchomić zupełnie zapoznane tradycje, obce literaturze, a bliższe muzyce. Ten tom to przede wszystkim muzyka stref, niesamowicie unerwiony melodycznie zapis delirium dnia dzisiejszego, który przyszło nam spędzać w chaotycznym zwarciu z nicością, w rytmie anonimowego miasta, squotu, pośród ludzi skategoryzowanych: lemingów, anarchistów, narodowców itd itp. Kopyt wykuwa w Kirze ścieżkę obejścia tych przyciężkawych, socjologicznie uprawnionych, a jednak stanowczo ”nieludzkich” typologii, właśnie poprzez formalne wiersze-preludia, rozpisane ciągami, w ciekawym wariancie edytorskiej logoreii i szablonu rodem z wielkomiejskich murów. Sporo z tych tekstów obiecuje pełnię opowieści, przy jednoczesnym, ciągłym ataku na Całość jako ocalający sens doświadczenia, które w swojej istocie może być tylko fragmentaryczne. Tak jak fragmentaryczna i domniemana jest nasza umiejętność czytania znaków współczesnego przeobrażenia – ODKRZTAŁCENIA tego, co jeszcze dwie dekady temu byliśmy skłonni, ustami i talentem Świetlickiego nazwać rzeczywistością. Być może nachalnie używam analogii, ale Kopyt jawi się od jakiegoś czasu (czasu debiutu jass, poprzez arcyważną dla rozwoju jego talentu książkę sale, sale, sale) autorem, którego pociąga na nowo rzeczywistość społeczna, elementy funkcjonowania rynku, globalny wehikuł finansowej fantasmagorii, który obiecywał powszechną szczęśliwość, dał natomiast poczucie permanentnego kryzysu. Może nie tyle poetę interesuje petryfikowanie tych kwestii, ile wyzyskanie dla swoich poetyckich celów żargonów dominacji, przemocy, pieniądza, biedy, wirtualności itd. Szczepan Kopyt robi to wszystko z gracją prestidigitatora, pewnością dogmatyka, wątpliwościami filozofa. Jest autorem, a raczej, ”wieloautorem” jednych z najbardziej niepokojących, poetyckich świadectw naszej kondycji, uwikłanej w bieżące wydatki głębi, której już nie posiadamy. W tym sensie może i nada się na głos pokolenia urodzonego już po 89 roku. Kłopot w tym, że to pokolenie nie potrzebuje swojego poety, bo nośnik jest z pewnością ważniejszy od przekazu.
(fot. Grzegorz Janoszka, wikimedia)