Grażyna. Powieść litewska
Coraz to ciemniej; wiatr północny chłodzi,
Na dole tuman, a miesiąc wysoko
Pośród krążącej czarnych chmur powodzi,
We mgle nie całe pokazywał oko;
I świat był nakształt gmachu sklepionego,
A niebo nakształt sklepu ruchomego,
Księżyc, jak okno, którędy dzień schodzi.
Zamek na barkach nowogródzkiej góry
Od miesięcznego brał pozłotę blasku;
Po wałach z darni i po sinym piasku
Olbrzymim słupem łamał się cień bury,
Spadając na fosę, gdzie wśród wiecznych cieśni
Dyszała woda spod zielonych pleśni.
Miasto już spał, w zamku ognie zgasły,
Tylko po wałach i po basztach straże
Powtarzanymi płoszą senność hasły;
Wtem się coś zdala na polu ukaże
Jakowiś ludzie biegą tu po błoniach,
A gałąź cieniu za każdym się czerni,
A świecą mocno – muszą być pancerni.
Zarżały konie, zagrzmiała podkowa.
Trzej to rycerze jadą wzdłuż parowa;
Zjechali, stają – a pierwszy z rycerzy
Krzyknie i w trąbkę mosiężną uderzy;
Uderzył potem raz drugi i trzeci –
Strażnik mu baszty rogiem odpowiada –
Brzękły wrzeciądze, pochodnia zaświeci
I most zwodzony z łoskotem opada.