Melancholia Gałczyńskiego

 

W „Gazecie Wyborczej” ciekawy wywiad z Kirą Gałczyńską, córką Konstantego Ildefonsa. 

Kira Gałczyńska jest córką Konstantego Ildefonsa i Natalii Gałczyńskich. Urodziła się w Wilnie, na Zarzeczu, gdzie w latach 1934–1936 mieszkali jej rodzice. W 1936 Gałczyńscy przenieśli się do Warszawy i osiedli w Aninie.

Absolwentka filologii rosyjskiej UW (1956). Twórczyni muzeum imienia ojca w Praniu, redaktor i edytorka większości jego dzieł. W latach 2007 – 2010 członek Zarządu Fundacji Zielona Gęś imienia Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego.

Publikujemy fragment rozmowy, którą przeprowadziła Violetta Ozminkowski:

 

„Po wojnie mieszkaliście w Domu Literatów przy ul. Krupniczej w Krakowie, sąsiadując z Jerzym Andrzejewskim czy Tadeuszem Różewiczem. Po was mieszkanie odziedziczyła Wisława Szymborska. To było niezwykłe miejsce.

– Tam zjeżdżali wszyscy, którym udało się przeżyć horror wojny, ale byli nadal młodzi, szczęśliwi. Jedyny stary człowiek, który tam mieszkał, to Jerzy Szaniawski, który pisał wtedy słynną później sztukę „Dwa teatry”. Choć mieszkała tam też sędziwa pani Witkiewiczowa, ale większość to byli ludzie młodzi, mieli za sobą, albo przed sobą, jak Stanisław Dygat, debiut. Wie pani, jedni chodzili na pochody pierwszomajowe, inni na trzeciomajowe, ale umieli ze sobą się kłócić, pić wódkę i pomagać sobie, jak trzeba było. Kiedy Stefan Kisielewski powiedział: „Stalin znowu napisał coś głupiego”, a chodziło o „Traktat o Językoznawstwie”, to wtedy kimś, kto wystąpił w jego obronie, był nie kto inny tylko „słuszny” towarzysz Adam Polewka. I chociaż oni w ciągu dnia kłócili się i spierali o pryncypia, to wtedy, kiedy nad Kisielewskim zawisła groźba naprawdę poważnej kary, Polewka go obronił. Teraz nie potrafimy się już tak różnić.

Z tamtego czasu pochodzi słynna anegdota o pani ojcu, który znany był z tego, że potrafił jednym słowem nakłuć aspiracje wielkopańskie niektórych dam. Na pytanie, jaka jest zupa dzisiaj w stołówce, odpowiedział po prostu: „chujowa”. Znany był też z tego, że nie wracał do opowieści z czasów wojennych, topił je w alkoholu.

– Miał rodzaj choroby alkoholowej, okresy euforii, depresji, dzisiaj psychiatrzy pewnie doskonale by to potrafili rozpoznać, w tamtych czasach nie potrafili tego zrobić. Moja mama mówiła, że płacił za okresy bardzo intensywnej pracy, wielkiego wysiłku twórczego. Gdy nie mógł pracować, szukał pomocy w alkoholu, choć doskonale zdawał sobie sprawę, że z tej strony pomoc nie nadejdzie. Ale to mijało i zabierał się do roboty.

Anegdota o tym, jak jeździł pijany na odwyku razem z lekarzem na rowerach po korytarzach szpitalnych, przeszła do historii literatury.

– Mama, która go tam odwiedzała, mówiła, że Czesław Miłosz zmyślił tę historię. Ojciec bardzo ciężko przeżywał pobyt na odwyku. Mama opowiadała, że pierwsze lata po ślubie, kiedy odkryła, w jak wielką ojciec może wpaść melancholię, były dla niej prawdziwym trzęsieniem ziemi, bo był pogodnym człowiekiem na co dzień. Ale to się powtarzało i z czasem okrzepła w niełatwej roli żony artysty. Kiedy więc przyszła decyzja o zakazie druku mojego ojca w ’50 roku, po tym gdy Adam Ważyk nazwał ojca rozwydrzonym kanarkiem, wzięła na siebie utrzymanie domu, zaczęła tłumaczyć z rosyjskiego, pisać na maszynie. Najpierw pożyczała maszynę od przyjaciół, kupiła ją dopiero w ’52 roku, gdy mieliśmy pierwsze luźne pieniądze. To w ogóle był biedny dom, kłopoty finansowe nie opuszczały rodziców zarówno przed wojną, jak i po wojnie”.