Publikowane wiersze pochodzą z wydanego własnie tomu Witolda Wirpszy Sonata i inne wiersze do roku 1956 (Instytut Mikołowski, 2014)
BIAŁY WIERSZ
Pozdrowieni czystość niosący
na barkach, jak kosze srebrnych ryb. Dzień poza nimi
zsunie się z pleców w rzekę – wydłuży chropawą ulicę
płócienną taśmą aż po brzeg, przesunie miasto, wieżę ratuszową
i dzwonnicę i rynek do przodu, aż oczy odpoczną.
To oni o zmroku
napełnią niebo seledynem i ułożą czerwone szyby zachodu w rzece.
To oni mocni są wstrzymać czas i czarnym konturem,
niby węglową kreską, narysować swe domy, aby nie zatonęły
w pustym sześcianie nocy. To oni wreszcie
przystaną na bruku, by rozżarzyć fajki i zaciągnąć się dymem.
Za nimi dzieci, opalone półnagie cyganiątka, wpadną w wodę
i rozpluszczą rzekę, chlustając fioletowe bryzgi na osuwający się łeb wieczoru.
Pozdrowieni rybacy, niosący czystość na barkach,
jak kosze srebrnych ryb.
„Odrodzenie” 1946, nr 6
POETOM SNU
Szyje łabędzie, którym obca wojenna sztuka
i obce lwy, suszące piasek pustyni w Afryce
– przesuwają jeziora w tył, w krainę śmierci
i brzegi do tyłu, w krainę możnego oddechu.
Gołębie dzioby, otwarte jak ludzkie oczy,
którym ciała poległych wlały miękkość pobojowiska,
piją wody ciepła i czarnym nocnym haustem
zrzucają śpiącą Europę jak worek – w morze Śródziemne.
O, tam rozkosz! I ludność Francji, leniwe hiszpańskie kobiety,
pijani Anglicy, śpiewność Rosjan i powolni Szwedzi
będą się przechadzać po dnie, podobni straszliwym aniołom,
będą odkrywać swą ludzkość, pozbawioną ciężaru ciała,
nieważcy, staną się braćmi, płynący, wierzący w Boga łatwo
jak w latarnię morską. Tu, wśród wodorostów
każdą zieloną smugą nauczą się własnych włosów
i spragnieni, pić poczną jak konie; w końcu się uniosą
i rozpłyną w chmurach – w dnach powolnych parowców.
Podobni pęcherzom powietrza – tu, wśród wodorostów.
Podobni końskim chrapom, miękkim końskim chrapom
tu, wśród wodorostów.
Poeci snów – wam moje zdziwienie,
jak wielka przepaść, w którą wlewa się ogrom płynnego żelaza,
rozwartym ujściem chińskich rzek: dźwiękiem gongu.
„Twórczość” 1946, nr 12
CHRYSTUS ROZDZIELAJĄCY MLEKO
Ta ryba, wyrzeźbiona w drzewie, na której znać
ślady rylca gotyckiego artysty,
jest ciężka jak kamień. Widać, jak się apostołowi
z dłoni wyślizguje. Plusk jej napełni
i Morze Martwe, i jezioro Genezaret,
i Morze Śródziemne, i Bałtyckie, i Kanał,
i Oceany, i Morza Południowe.
Plusk drewnianej ryby, którą nakarmiono rzesze głodnych,
jak skrzypem innego drzewa karmią się pokolenia.
Lecz dzisiaj kują krucyfiksy z aluminium, z metalu,
w którym pozostał trzask zestrzelonych samolotów,
a który biały jest niby mleko. I jakże lekki!
Twoja postać z dzbanem, której nadano ostrość włóczni,
stoi koło mnie. Oto cisza: napoisz nas mlekiem,
rozdzielisz je między nowe pokolenia,
mleko oślicy, które wielbili starożytni,
mleko kóz, żywicielek ubogich,
mleko matki zestrzelonego lotnika.
„Dziennik Literacki” 1948, nr 13
z tomu Sonata (1949):
POEMAT TŁUMACZONY Z OBCEGO JĘZYKA
1.
Odbiłem się pluskiem od przystani. Nocą – czółno wydawało mi się odpryskiem
rośliny, liściem lub płatem kory,
a port zamykały przede mną łamacze fal jak druciane ramiona, zakończone
pięściami świateł.
Otwór między nimi wyznaczał mi drogę na wprost – tunel sklepiony krągło
gwiazdami,
Cisza po każdym uderzeniu wioseł rysowała jego ściany boczne.
2.
Po prawej stronie, twardo jak niespodziewana strofa epiczna w lirycznym
wierszu
rysuje się bryła wstępująca w głąb morza; to stroma kępa lądu.
W dzieciństwie, gdy jesień tylekroć łagodziła barwą wilgotnej trawy ostry
zgrzyt piany, tnącej z ukosa wybrzeże,
rozpinałem szary namiot wieczoru latawcem niby długą, wydrążoną tyczką
bambusową, niby lunetą, w której szkle rysował się nowy księżyc.
3.
Teraz nocny mój tunel prowadził na wprost poziomo. Starałem się zanurzać
wiosła jak najciszej,
by nie rozbić jego szklanych ścian – posuwałem się wzdłuż ciemności, a wiódł
mnie instynkt linii prostej.
Czułem, jak woda wynosi nacisk na czółna na powierzchnię, lekkie kołysanie
utwierdzało pod mymi stopami jej głębokość,
aż nadeszła chwila, w której zostałem wypchnięty poza otwarte
usta falochronów.
4.
Oto cel, do którego zdążam: okręt, stojący na redzie w poprzek tunelu,
zamykający czarno jego przezroczystość,
śpiący potwór, przywiązany łańcuchem kotwicznym do globu, aby nie uniósł się
w górę jak balon.
Księżyc podmalował białą linią jego kontury, oddarł zeń warstwę ciemnej
powierzchni i rzucił ją na wodę.
Księżyc? – Gdy wspinałem się po drabinie sznurowej, wydawało mi się, że jest
on oddalającym się stopień po stopniu ujściem mego tunelu, który nagle
wykręcił w górę.
ROBOTNIK WSPINAJĄCY SIĘ NA DŹWIG PORTOWY
1.
Pierwsza chwila: oderwanie nogi od ziemi
i postawienie jej na stopie żelaznej konstrukcji
nadaje człowiekowi znaczenie pszczoły. Wewnątrz płuc
rozlega się brzęczenie – krążenie krwi
dźwiga ciało wzwyż, napina mięśnie, wyostrza wzrok,
wyodrębnia przestrzeń, tak jak skóra odgranicza
istotę ludzką od otaczających przedmiotów.
Jedną ręką uchwycony poręczy, drugą
zatacza bezwiednie półkole. Linia horyzontu
staje się przez to wyraźniejsza, na powierzchnię wody
kładzie się przezroczysta powłoka aluminium.
Pozdrowiony niech będzie wiatr chłoszczący oczy
skrzydłami przelatującej mewy.
2.
Każdy krok rozszerza pszczele możliwości. Robotnik zadziera głowę do góry:
żelazny zwał dźwigu przytłacza go coraz mniej.
Poszczególne żebra rysują się wyraźniej, a jedynie oczy
pozostają złote z miłości.
A jednak ta sekunda odpoczynku urasta w wieżę
z alabastru. Mewy zamieniają się w drobne żagle,
popychane ręką niewidzialnego dziecka, którego głowa
może się nagle wynurzyć z rozbitej barki,
wielka jak zbliżone słonce. Z daleka dolatuje skrzyp
dźwigów, które wcześniej rozpoczęły pracę.
3.
Następny krok w górę.
Teraz pszczoła może ulecieć. Osiągnięty został cel wspinaczki
– maleńka balustrada na szczycie i ciało jej stało się nieważkie.
Ręką można zatoczyć wielki łuk, nie półkole już, a
pełne trzysta sześćdziesiąt stopni. To jest
jak ruch skrzydła mewy, która siada na wodę. Wszystko się zakołysało.
I oto niebo jak dzwon średniowieczny nakryje wszystko dźwiękiem,
a pełnia spiżu rozleje się w krajobraz niby potop miodu.
Upał nad portem! Upał nad portem! Płynąć nad portem
jak balon jedwabny i miękki, pełny ciepłego oddechu.
Następny krok: pszczoła znika. W kabinie pozostał człowiek,
siadł pewnie przy lewarach i przekładając dźwignię
zmusił szczękę dźwigu do obrotu.
To już nie zamach ręką:
wycinek horyzontu jest ściśle obliczony. Za następnym ruchem
leje się struga węgla do brzucha statku. Karmimy świat.
Czarny słup pyłu odepchnął mewy w słońce.