Do tegorocznej edycji Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej „Silesius” zgłoszono w sumie 152 tomy. Liczba poetów i wydawców poezji jak na czasy, w których przyszło nam żyć jest naprawdę imponująca.
Nie będziemy tu po raz kolejny opowiadać banałów o godnej podziwu niezłomności w czernieniu papieru, tych lekceważonych przez domy wydawnicze i wielkie księgarnie, często niedojadających i mieszkających kątem biedaków, albo utrzymujących się z jakże niegodnych ich powołania zajęć. Nie będziemy też wysyłać kolejnych apeli do władz aby bardziej wspomagały polską poezję. Doskonale bowiem wiemy, że zwiększenie ilości stypendiów, zapomóg, dofinansowań do nakładów nie przysporzy poezji czytelników.
Chcielibyśmy jednak, tę grubo ponad setkę, herosów słowa (i ich niewiele liczniejszych czytelników) w tych trudnych czasach jakoś podnieść na duchu i pokazać, że los poety nie zawsze musi być taki jaki właśnie jest. Naprawdę wszystko może się nagle odwrócić, jak odwracało się już w historii nie jeden raz.
Mało już kto pamięta o tym, że istnieją na Ziemi takie miejsca, gdzie przed laty na spotkania z poetami – inaczej niż obecnie w Polsce – przychodziły tysiące słuchaczy a oni, niczym gwiazdy rocka, zapełniali publicznością stadiony.
Tak było choćby w ZSRR, zaraz po roku 1956 na początku postalinowskiej „odwilży”, kiedy to debiutujący wówczas młodzi poeci Jewgienij Jewtuszenko, Robiert Rożdiestwienski i Andriej Wozniesienski rozkochali w sobie i w poezji szerokie rzesze obywateli „Imperium zła”.Profesor Tadeusz Klimowicz w swoje książce Przewodnik po współczesnej literaturze rosyjskiej i jej okolicach (1917-1996) przywołuje takie oto – być może także inspirujące dla nas – wspomnienie Robierta Rożdiestwienskiego:
Początek był bodajże taki, że obraziliśmy się na przedstawicieli handlu książkami, którzy na jakimś zebraniu stwierdzili, iż nie ma co podwyższać nakładów, bo poezja teraz nikogo nie interesuje i ludzie jej nie chcą kupować. Wówczas moskiewscy poeci, a było nas około trzystu, zebrali się na naradę. Chyba Władimir Ługowskoj zaproponował, żeby urządzić «Dzień Poezji», tzn. ogłosić w prasie, iż tego i tego dnia w pięćdziesięciu moskiewskich księgarniach autorzy będą deklamowali wiersze i podpisywali egzemplarze książek. Wieczorem zaś miał się odbyć wspólny występ na placu Majakowskiego. To była jesień […] raczej 1956. Ustaliliśmy szczegóły, a rzeczywistość przerosła najśmielsze oczekiwania. W nie przygotowanych na taki napływ ludzi księgarniach ucierpiały kruche lady, poleciały szyby wystawowe, wszystkie tomiki rozkupiono w lot. A wieczorem morze głów pod pomnikiem Majakowskiego, a na estradzie poeci przed mikrofonem. Potem odbyło się kilka koncertów w Teatrze Estrady, zaczęły wchodzić w modę recitale poetyckie. Towarzyszyło im dzikie zainteresowanie […], to był zbiorowy obłęd, który bardzo szybko ogarnął cały kraj. Sale teatralne pękały w szwach, przeniesiono się zatem do hal widowiskowych i na stadiony […] Trzeba pamiętać, że występowali bardzo różni poeci, reprezentujący wszystkie style”.
Nie tylko naród ale i władze kochały poetów. A były to te same władze, przez które życie stracił ledwie kilkanaście lat wcześniej Mandelsztam. Naprawdę wszystko może się nagle odmienić.
„Estradowcy” znaleźli się w komfortowej sytuacji psychicznej: akceptowały ich miliony czytelników (nowy język poetycki), akceptowała ich partia (por. uwagę Fasta: „Postawa ideologiczno-światopoglądowa oraz wizja świata przedstawionego pozostają te same […] Społeczne zaangażowanie stanowi w tym kręgu naczelne hasło i wartość”) i akceptowała ich opinia publiczna Zachodu (była to klasyczna – życzeniowa – nadinterpretacja, zrodzona z utożsamiania kontestacji artystyczno-antystalinowskiej z ustrojową).
To jednak nie ta przytoczona wyżej historia, w moim zamierzeniu, ma podnosić na duchu, tylko odpowiedź na pytanie: czy wolelibyśmy żyć tu i teraz czy tam i wtedy?
Mirosław Spychalski