Znakomita książka Andrzeja Franaszka „Miłosz” (w Polsce wydana przez Znak) została przetłumaczona na język litewski. Piotr Kępiński, na marginesie biografii, pisze o Miłoszu polsko-litewskim, Wilnie, Ameryce i nie tylko.
Z Miłoszem ciągle jest problem. Był problem przed śmiercią, w trakcie pogrzebu, jest problem po śmierci.
Ten problem mają nie tylko niektórzy Polacy, ale także i Litwini. W Wilnie byłem świadkiem przedziwnej rozmowy. Wykształcona Litwinka na pytanie włoskiego dyplomaty, jakiego słynnego pisarza litewskiego należałoby dzisiaj promować w Italii wypaliła: Mickiewicza, oczywiście. Ludzie przysłuchujący się konwersacji oniemieli. Jeden z Włochów przytomnie kontynuował: jeżeli Mickiewicza, to dlaczego nie Miłosza. Odpowiedź była jednoznaczna: bo Mickiewicz był litewskim patriotą, a Miłosz, nie. Dlaczego? Ano dlatego, że autor „Pana Tadeusza” napisał w jednym ze swoich utworów „Litwo, ojczyzno moja” – a w twórczości Miłosza takich zdań się nie znajdzie. – Wynika z tego – kontynuowała Litwinka – że Mickiewicz Litwę kochał, Miłosz nie za bardzo.
Cóż, Litwinka nie zna historii i biografii Mickiewicza. Nie wie zapewne, że Vincas Kudirka, postać na Litwie słynna i zasłużona, autor hymnu narodowego, zaczynającego się słowami „Litwo, ojczyzno nasza”, szczerze wieszcza polskiego nie cierpiał, wypominał mu, że nie interesował się rozwojem litewskich ruchów narodowych, że bagatelizował język o którym pisał do swoich znajomych, że jest już martwy i nic nie jest w stanie wybudzić go z letargu.
Nie tylko Mickiewicz tak wtedy myślał. Słynny poeta Antanas Baranauskas napisał swój „Anykščiu šilelis” („Borek oniksztyński” – 1860), jawnie nawiązujący do twórczości Mickiewicza, po tym jak usłyszał podczas zajęć na uniwersytecie od jednego z profesorów, iż w języku litewskim nie sposób stworzyć poezji dorównującej „Panu Tadeuszowi”.
Tak więc wtedy Mickiewicz nie był litewskim patriotą. Zaczął nim bywać kilkadziesiąt lat później, kiedy Litwini usilnie poszukiwali „literackiego symbolu narodowego”, ale wtedy pojawił się pewien problem, otóż – jak np. przełożyć na litewski „Pana Tadeusza”, żeby Mickiewicz od biedy tym patriotą pozostał. Tomas Venclova pisze, że w okresie międzywojennym zdecydowano się zatem przetłumaczyć wersję niepełną arcydzieła, okrojoną o „fragmenty polskie”. [Nigdy tej książki nie widziałem, ale byłbym za tym, żeby ją spolszczyć].
A jak jest z Miłoszem? Zrazu w ogóle niezauważany na Litwie, powoli pojawia się w świadomości mieszkańców Wilna i Kowna. Vytautas Landsbergis, słynny litewski polityk i muzykolog, głowa Państwa Litewskiego w latach 1990–1992, nie mówi o nim dzisiaj inaczej jak „pisarz z Litwy”. Przewiduję, że za kilka lat, kiedy wszystkie książki Miłosza zostaną przetłumaczone na litewski, rozpocznie się jego re-lituanizowanie.
Chyba zresztą niepotrzebnie, bo przecież on sam o sobie powiedział, że jego litewskość jest bardziej oczywista niż Mickiewicza. I zawsze korzenie z Litwą eksponował.
Jaki problem chciałoby się zapytać? Ano, ten, że niektórzy Polacy i Litwini nie uczą się historii i nie wiedzą, że zarówno Mickiewicz jak i Miłosz byli spadkobiercami idei, która nie wykluczała ani litewskości ani polskości. W „Zaczynając od moich ulic” autor „Gucia zaczarowanego” podkreślał: „Zasadniczo powinniśmy byli uważać się za Litwinów o języku rodzimym polskim – i kontynuować w nowych warunkach Mickiewicza „Litwo ojczyzno moja”, co oznaczałoby tworzyć literaturę litewską w języku polskim, jako równoległą do literatury litewskiej w litewskim. Ale przecież nikt tego nie chciał – ani Litwini, najeżeni obronnie wobec kultury polskiej jako wynaradawiającej, ani ci wszyscy mówiący po polsku uważający siebie po prostu za Polaków (…) Jednostki myślące inaczej były nieliczne (..) W moim Wilnie byli to tzw. krajowcy, marzący o utrzymaniu tradycji Wielkiego Xięstwa Litewskiego jako jedynej przeciwwagi wobec Rosji, czyli o federacji narodów wchodzących niegdyś w skład Wielkiego Xięstwa (…)
Zresztą był to ruch już wtedy przegrany, ostatnie echa. Ze strony litewskiej nie mógł liczyć na cień sympatii, bo przedstawiał się jako przedłużenie „idei jagiellońskiej””.
Autor „Zniewolonego umysłu” był w końcu wiernym uczniem Ludwika Abramowskiego wydawcy słynnego „Przeglądu Wileńskiego” – gazety opowiadającej się za niepodległością Litwy.
*
Więc teoretycznie problemu nie ma. Ale praktycznie jest. Bo na przykład w 2011 roku politycy PiS-u z sejmowej komisji kultury ogłosili w mediach w kwietniu, żeby podczas krakowskiego Festiwalu Miłosza (który odbył się w maju)tego roku) zaproszeni goście – a była ich cała masa, od Adama Zagajewskiego po Tomasa Venclovę – koniecznie mówili o „antypolskości jego poezji i działalności w komunistycznej służbie”. Zwariowali? Pewnie, nie. Oni nie doczytali do końca jego życiorysu. Coś im w uszach grało, tylko nie wiedzieli do końca co, i na jaką nutę.
A mieli szansę zebrać wiedzę o wybitnym nobliście. Bez problemu mogli wygrzebać wśród różnych cytatów także i ten: „Gdybym ja się ogłosił Litwinem, to jakiż ja Litwin, jeżeli po polsku piszę?”
Takich fragmentów w twórczości noblisty, które nijak się mają do oskarżeń niedouczonych posłów na Sejm Rzeczypospolitej, dałoby znaleźć cała masę: „Wilna nie da się wyeliminować z dziejów kultury polskiej a to ze względu na Mickiewicza, na Filomatów, Słowackiego, Piłsudskiego.”
A więc, żeby zrozumieć naturę Miłosza należy go nie tylko czytać, ale i rozumnie interpretować. Bo przecież akurat w kwestii polsko – litewskiej nie ma u tego poety żadnych zaskakujących niekonsekwencji. Jedne zdania nie wykluczają drugich. Zresztą, pisano o tym wielokrotnie.
Mam nadzieję, że posłowie PiS-u kupią sobie kiedyś biografię Miłosza pióra Andrzeja Franaszka i może, kiedyś coś zrozumieją.
Ja im tę pozycję zalecam, ja ich wręcz proszę: przeczytajcie ją i nie gadajcie już więcej bzdur.
Tak ciekawej i komplementarnej książki o autorze „Doliny Issy” jeszcze nie było. Autor porwał się w niej nie tylko na życie noblisty, ale także na interpretację jego twórczości. Czasami bardzo oryginalną i pod prąd jak np. jego rozważania o wierszu „Campo di Fiori” w którym pojawia się nadmierna chyba wiara poety w jego słowo, w poincie, w co Franaszek, słusznie, wątpi. Takich przykładów można znaleźć w tej książce więcej. Oczywiście można też powybrzydzać na to, że za mało autor napisał o „Zniewolonym umyśle” i „Dolinie Issy”.
Ale, pomimo to, powstała rzecz ważna, która nawet fizycznie waży. To tysiąc bitych stron tekstu i przypisów. Ale zapewniam: czyta się to wszystko od deski do deski. Zero nudy, zero rozczarowania. Franaszek pracował nad książką dziesięć lat. I to się czuje, bo rzecz jest koncertowo dopracowana. W przypisach i materiałach źródłowych nie znajdziemy żadnego błędu. A język jakim ta biografia została napisana, nie ma nic wspólnego z akademicką sztampą. Franaszek znalazł swój klucz do tej opowieści. Trochę osobisty, emocjonalny a nade wszystko rzeczowy. Ale – i tu rzecz ważna dla posłów PiS-u – nie napisał tej książki na kolanach.
Franaszek – jak na literackiego detektywa przystało – tropi wszystkie niejasności w życiorysie noblisty. (Dla prawicowych recenzentów okazało się to zdecydowanie za mało, ale dla nich wszystko to też za mało. Innych irytowało to, że Franszek za bardzo skupił się na sprawach obyczajowych wchodząc Miłoszowi do łóżka. Myślę, że nie mieli racji, bo przecież on właśnie poprzez życie analizował twórczość, co w przypadku tego pisarza wydaje się być oczywiste).
Zajmują go zarówno sprawy obyczajowe, polityczne, społeczne jak i literackie.
Interesuje go domniemany związek homoseksualny z Jarosławem Iwaszkiewiczem, który w swoich „Dziennikach” zanotował, że mógł w maju 1936 roku w celi Konrada „chędożyć Czesia Miłosza”.
Fakt ów mógłby potwierdzać ton listów Miłosza do znanego już wtedy poety.
Już pierwsza korespondencja zapowiadała niezwykły charakter tej przyjaźni. Autor „Doliny Issy” pisał do swojego [wtedy] guru w takim tonie: „Uwielbiam Pana, Każdy Pana wiersz jest dla mnie objawieniem. […] Pan jest dla mnie najdroższym przyjacielem i mistrzem. Zdanie Pana będę uważał za rozstrzygające o tym, czy mam nadal poważnie traktować swoją pracę literacką”.
Był rok 1930. Odpowiedź z zaproszeniem do stolicy przyszła błyskawicznie. I kiedy wileński student – pisze Franaszek – odpisał poecie, że z „kapitałami krucho” Iwaszkiewicz zaproponował pożyczkę na podróż. I tak w styczniu 1931 roku Miłosz przyjechał po raz pierwszy do Warszawy. Nie była to wprawa udana. Duże miasto po prostu go wystraszyło, nie potrafił się zachować w towarzystwie. W kolejnych listach pisze o upokorzeniach, których zaznał. Niemniej jednak znajomość zaczęła się powoli rozwijać. Miłosz dzięki autorowi „Oktostychów” mógł wyjechać do Włoch. Wydaje się, że również dzięki niemu, kariera literacka wileńskiego poety znacznie przyspieszyła. Tak przynajmniej wynika z fragmentów listów opublikowanych przez Franaszka.
A jak było z przyjaźnią erotyczną? Cóż, autor autor biografii nie stawia kropki nad i, ale z opowieści wynika, że coś między poetami musiało zaiskrzyć: „Oczywiście huśtawka nastrojów [obu poetów] może być argumentem za tym, że poza przyjaźń wykroczyli. Zwłaszcza dziś, gdy homoseksualizm jest intensywnie obecny z przestrzeni publicznej, a jednocześnie uległy przekształceniu językowe konwencje, trudno jest tak właśnie nie pomyśleć. Z drugiej strony mamy jednak wyraźne deklaracje Miłosza i to, że Iwaszkiewicz de facto nie pisze jednoznacznie, bo nawet cytowane wcześniej zdanie o „chędożeniu” może oznaczać jedynie potencjalną dostępność męskiego ciała…”
Te fragmenty książki czyta się jak dobrą powieść. Nie ustępują im passusy poświęcone Wilnu. Przenosiny poety ze stancji na stancję, to prawdziwa odyseja.
Oczywiście, to trzeba podkreślić – sam Miłosz w wielu esejach do Wilna wracał – bo chyba jak jego znajomy Wiktor Sukiennicki – znany prawnik, historyk, jeden z pierwszych sowietologów, mógł powiedzieć, że on nigdy z tego miasta tak naprawdę nie wyjechał. I zapewne dlatego noblista z wielką czułością traktuje wszystkie fragmenty przedwojennego Wilna: nie tylko ulice, ludzi, sklepy, ale detale takie jak np. znaczki, czy zapachy. Miłoszowi w takich opisach dorównuje tylko Tomas Venclova.
Franaszek doskonale „wyczuwa” wileńskiego Miłosza i tropi w tym mieście jego literackie i nie tylko literackie ślady – wręcz doskonale.
Przenieśmy się teraz w rok 1936 – rok domniemanego „chędożenia”. Miłosz mieszkał przy pięknym Zaułku Literackim nr 11. W tym samym miejscu, również w Zaułku ale pod nr 5, przez kilka miesięcy Mickiewicz tworzył Grażynę a także II i IV częścią „Dziadów”. Dom stoi nadal, a badacze toczą ciągle dyskusje w którym oknie wieszcz mieszkał. [Chyba tylko w Wilnie można spierać się o okno Mickiewicza i o lokalizację celi Konrada, która wywoływała kontrowersje w latach 30. między Polakami i Białorusinami].
Władysław Zahorski (autor ciekawych przewodników po Wilnie) w latach 20. głosił teorię: „Okno z jego pokoju umieszczone wysoko w nietynkowanym murze widoczne jest dla patrzącego z głębi uliczki”. Niestety, jak twierdzi dzisiaj Venclova, to tylko przypuszczenie.
Miłosz mieszkał w Zaułku krótko, w ostatniej bramie w uliczce (dzisiaj mieści się tam droga francuska restauracja, niezbyt ciekawa, ale na ścianach pobliskich domów artyści litewscy zrobili coś w rodzaju galerii pamięci pisarzy – każdy twórca ma tam swój znak graficzny, inskrypcję, medalion – jest i Miłosz, Mickiewicz, Venclova): „…wejście na schody do mieszkania starszej pani, jej etażerki, bibeloty, obrazy, wachlarze, jakby trwały lat przed 1914. Osobno ze schodów mój pokój – okno w głębokim wykuszu pokazującym grubość muru. Piec na drzewo. Ogromne dębowe łoże. Służąca, stara Litwinka Alżbieta. Ze wszystkich moich przystani, ta była chyba najbardziej kojąca, niby kwatera studenta niemieckiego uniwersytetu gdzieś koło 1800. Postanowiłem się stamtąd nie ruszać. Stara służąca obficie karmiła piec dębowymi i brzozowymi bierwionami. Zima była surowa, śniegi, różowości mrozu, dymy. Miałem to opisać.”
Ale szczęście nie trwało zbyt długo bo we wspaniałym dębowym łożu zagnieździły się pluskwy.
Doszło też do tego, że ówczesna sympatia poety – Nika – razu pewnego została u niego na noc. „I miła pani z okresu Młodej Polski wymówiła mi mieszkanie.[…] Myślę, że głównie zbulwersowało to dewotkę Alżbietę”.
Fakt, życie uczuciowe poety było w tamtych latach już dosyć bujne, aczkolwiek dosyć szybko – bo jeszcze przed wojną, w Warszawie, gdzie pracował w radiu, poznał swoją pierwszą i najważniejszą miłość swojego życia – Janinę.
Franaszek we fragmentach poświęconych Miłoszowi bardzo osobistemu, czasami nawet wręcz intymnemu, nigdy nie przekracza granicy. Czytając jego książkę, nie odnosimy wrażenia, że wchodzimy do czyjegoś pokoju, bez pozwolenia. Przeciwnie, poruszamy się w przestrzeni, którą sam Miłosz nam udostępnia. Przyznaję, to wielki komfort.
*
Dużą część książki Franaszek poświęcił sprawie, która do dzisiaj budzi emocje – a mianowicie wyjazdowi Miłosza z komunistycznej Polski w roku 1950. Miłosz pracował wtedy na placówce w Waszyngtonie. Na początku kariery opinie o nim są znakomite. W roku 1948 do Warszawy „wędruje notatka” [z placówki w Ameryce]: „Jest pracownikiem wybitnie na miejscu i prawdziwym znawcą zagadnień kulturalnych. Nie jest typem urzędnika i w pracy zawodowej wymaga kontroli, inaczej łatwo wyłamuje się z trybu pracy. Duża zdolność kontaktów i przemawiania. W pracy politycznej musi być jeszcze kontrolowany, ze względu na poetycką łatwość odbiegania od konkretów – wyrabia się jednak z każdym dniem”.
Pół roku później – pisze Franaszek – szefostwo stwierdza, że Miłosza charakteryzuje „wyjątkowa i błyskotliwa inteligencja”, „duży poziom etyczny i duże zainteresowania polityczne [jest] godny zaufania.”
Koniec końców Miłoszowi zaufano i wszystko wtedy wskazywało, że jego kariera dyplomatyczna będzie się rozwijała harmonijnie. On sam pracuje jak wół, jeździ po Stanach z odczytami, pomaga studentom, organizuje wystawy, seminaria. We wspomnieniach podkreśla: „[w tamtych latach] katedry polskiej w Ameryce dotychczas nie było i ja ją zrobiłem. A wtedy rozpętało się piekło – cała prasa polonijna przez parę lat podnosiła krzyk o komunistyczną infiltrację […] choć myśl, że sami mogliby ufundować katedrę, nigdy nie przyszła im do głowy”.
Ten fragment dobitnie pokazuje jak Miłosz cały czas „granicznie” funkcjonował. Raz obrywał z prawej, raz obrywał z lewej. Raz gardzili nim Polacy, raz Francuzi i Litwini: „W litewskiej prasie emigracyjnej zdarzały się ataki na mnie, za to, że choć krewny Oskara Miłosza, jestem Polakiem, nie Litwinem”.
Dobry czas w MSZ też się powoli kończył. Jego pozycja stopniowo malała. Ostatecznie został „zaproszony” do Warszawy zostawiając żonę w Ameryce. Władze ewidentnie chciały go ukarać za niesubordynację (głoszenie poglądów nie zawsze przystających do oficjalnych na różnych spotkaniach z Polonią) i nie wypuścić z Polski. Do dzisiaj trwają spekulacje, kto mu pomógł? Kto wydał zgodę na jego ucieczkę z kraju?
Franaszek o wszystkich tych sprawach mówi kompetentnie. Cytuje wszystkie możliwe źródła – a miał też dostęp do materiałów niepublikowanych – z których wynika, że w sprawie Miłosza interweniował u samego Bieruta Zygmunt Modzelewski, wtedy szef MSZ. Bierut miał mu powiedzieć: niech wraca do żony.
Domyślam się, że posłowie PiS-u chcieliby w tym momencie przeczytać ładny fragment o współpracy Miłosza z tzw. służbami – niestety, muszę ich rozczarować, takich dokumentów nie ma.
*
Co wcale nie znaczy, że Miłosz nie był postacią dwuznaczną, rozdartą i niekonsekwentną. Oczywiście, że taki był. I to od czasu wojny, kiedy nie było dla niego problemem przyjęcie paszportu litewskiego (co wśród Polaków było uznawane jako zdrada państwa, bo Litwini współpracowali z Niemcami), po to żeby przyjechać z Bukaresztu, gdzie po klęsce wrześniowej się znalazł, do Wilna a potem do Warszawy, żeby zobaczyć się z rodziną. Cóż, wtedy z dokumentem polskim mógłby trafić co najwyżej do piekła – czyli do Oświęcimia.
Franaszek nie oszczędza Miłosza powojennego, kiedy ten wybierając łatwiejsze życie (albo po prostu życie) zdaje się nie zauważać faktu, iż jego liczni koledzy z Wilna nie pracują w ministerstwach, jak on, tylko siedzą w więzieniach.
Miłosz w czasach powojennych wydaje się być poetyckim celebrytą, który jeździ po kraju bez problemu i głosi socjalistyczną nowinę. Ale dodajmy też: nie jest też bezkrytycznym hunwejbinem. Ma swoje zdanie, potrafi się pokłócić, potrafi też bronić przyjaciół.
A prywatnie? Z jednej strony dobroduszny, z drugiej cyniczny i wyrachowany. Hołubiący swoich starych przyjaciół, ale potrafiący dopiec strasznie. Jego żona Janina, którą często zdradzał (o czym z taktem Franaszek wspomina), wypominała mu całkiem często narcyzm i egoizm.
Najbardziej chyba szczery i wnikliwy portret tego związku nie został nigdy opublikowany, bo zamieszczony w nigdy nie ukończonym opowiadaniu Miłosza:
„Szczęśliwy nasz związek z Celestyną, który przetrwał wiele prób, nie był wolny od gwałtownych konfliktów, bo nasze umysły i charaktery źle się ze sobą godziły. Uznawałem jej bezwzględną wyższość wszędzie, gdzie rozstrzygały praktyczny rozum i wola, czując się nieraz jak chłopczyk przyłapany na podjadaniu konfitur albo rozbijaniu szyb sąsiadom. Nie mogła sobie wiele zarzucić i nie musiała, jak ja, znosić upokarzających wspomnień własnej śmieszności czy hańby. Ja natomiast nie byłem przecież nigdy niczym innym niż zabawką w rękach przeznaczenia, pełzałem na czworakach, wyłem, bełkotałem, nosiły mnie tu i tam ciemne moce, niezrozumiałe dla mnie impulsy, budziłem się w nocy albo po roku, nie pamiętając co się ze mną działo. (…) I nie ja wybierałem, byłem wybierany, nie ja uwodziłem, byłem uwodzony, przez wielkie Sprawy, dzieła literatury i sztuki, filozofie, miasta, kobiety, przyjaciół, po to tylko, żeby kiedy minęła fascynacja, napotkać ironiczny wzrok Celestyny, która nigdy na nic nie dała się nabrać.”
Wydaje się, że fragmenty tego nieznanego opowiadania więcej mówią o autorze niż niewyjaśnione do tej pory meandry jego znajomości z Lechoniem, czy proces powstawania „Zniewolonego umysłu”. To kwintesencja Miłosza – człowieka z krwi i kości i Miłosza – pisarza. Człowieka głęboko rozczarowanego światem, a jednocześnie ufnemu jak dziecko. Człowieka rozdartego między czułością, której chyba nie miał nadto, a gruboskórnością której najzwyczajniej w świecie musiał się nauczyć żeby przetrwać. W efekcie trwał zraniony.
Ale losy ludzkie bywają złożone. I to Miłosz – kiedy już znalazł się z dziećmi (Piotrem i Antonim) i żoną w Berkeley, musiał opiekować się Janiną, bo dopadła ją straszna choroba: rak kręgosłupa powodujący paraliż. Żeby nie było za mało: Piotr zachorował na schizofrenię. Cierpiał na manię prześladowczą. Pewnego dnia z okna motelu, w którym się zatrzymał, strzelał do ludzi.
W efekcie trafił do więzienia. Kiedy wyszedł całą swoją złość wyładowywał na ojcu, oskarżając go o swoją chorobę.
Miłosz pisał w liście do Giedroycia: „Choroba Petera nie jest nowa, datuje się co najmniej od 1977 roku, kiedy przyjechał z Alaski pomieszany. Na tamtej budowie rurociągu przez dwa i pół roku nic tylko lód i straszliwe picie co dzień. Od tamtego momentu ciężkie miałem życie – choroba Janki i jego. Diagnoza, że to maniac – depression tzn. cykle depresji i cykle euforii – agresji na zmianę – coś jak u Zbigniewa Herberta, tylko ostrzej. Posyłałem go dwa razy do kliniki we Francji, a poza tym utrzymywałem, bo nie mógł pracować (..) Tym razem atak szaleństwa ostrzejszy niż kiedykolwiek i pytanie, czy wróci faza depresyjna, czy już tak zostanie. Groził sąsiadom i policja znalazła u niego pięć sztuk broni, w tym automatyczną plus dwa rewolwery.”
Wstrząsający jest epilog tego dramatu. Żona po wielu latach cierpieniach – umiera. A sam Miłosz w 1979 roku, kiedy ważą się losy jego Nobla, pisze list do swojego przyjaciela ks. Józefa Sadzika, w którym zwierza się, że modli się do Boga o to, żeby ominął go ten Nobel, byle w zamian „Piotruś ozdrowiał”.
Niestety, stało się inaczej. Piotr nie doszedł do siebie – choroba się rozwijała, chociaż dzisiaj podobno jego stan jest stabilny. Miłosz dostał Nobla. I wtedy życie poety zaczęło się na nowo. Było bogate, fascynujące i pokręcone – jak wcześniej.
Zapomniałem dodać: i obfitowało w całkiem udane książki. Jak wcześniej. Przy okazji publicystycznych sporów o Miłosza nie zapominajmy: oprócz tego, że drażnił i obnażał naszą głupotę, to pisał także książki. Ważne książki.