„Ja, który kiedyś tak lekceważyłem poezję K.I. Gałczyńskiego, powiem, że byłem trochę młodszy i zdanie o Gałczyńskim miałem wyrobione nie własne, tylko szedłem za nowoczesną wtedy modą, że jest to wszystko taka poezyjka bez głębokości i dna, powierzchnia wody złocona od nawrzucanych paciorków i świecideł.
Byłem wtedy bardzo młodszy. Mogę to powiedzieć, żeto się więcej nie powtórzy. Teraz wypowiadam się, że poezja Gałczyńskiego to jest […] Wielka góra. Mówię to swobodnie i śmiało, z przekonaniem głębokim, chociaż sam inne mam w poezji widoki. […]
Dzisiaj jeszcze czytałem wiersze K.I. Gałczyńskiego. Piękne są to wiersze, a niektóre zachwycające. […]
I tak, jak przedtem bardzo wiele, tak teraz prawie żadne słowo mnie tam nie razi. Zrozumiałem, że to jest taka poezja. Że są różne poezje. To znaczy poezja jest jedna, ale są różne szczyty gór. I nie o to chodzi, który wyższy jest, który niższy, bo na tych wysokościach to się już nie liczy. Tylko co komu się podoba, co komu bardziej odpowiada. Mnie też bardziej odpowiada inna poezja. Ale nie mogę być ślepy albo małowzroczny. Muszę oddać sprawiedliwość”.
Stachura sam o sobie i swoim dzieciństwie: Urodziłem się 18 VIII 1937 r. w Pont-de-Cheruy (dep. Isere) we Francji. Dzieciństwo miałem spokojne i piękne. Kiedy miałem 7 lat, śniło mi się, że posiadam zdolność lotu. W tym czasie zacząłem uczęszczać do francuskiej szkoły elementarnej i sny zaczęły się zmieniać jak nowe obrazy w fotoplastykonie. Drugą wojnę światową pamiętam tylko ze smaku czekolady, którą obdarowywali nas Amerykanie. Pamiętam jeszcze pająka na suficie naszej piwnicy, w której musieliśmy się ukrywać przez dwa tygodnie.
Kiedy miałem 11 lat, rodzice doszli do wniosku, że należy opuścić słodką Francję i powrócić do jeszcze słodszej Polski. Nie rozumiałem jeszcze wtedy słowa: nostalgia. Teraz dopiero rozumiem, ileż smutku się w nim zawiera. Z opowiadań i książek słyszałem dużo o wilkach grasujących w Polsce. Nie widziałem nigdzie wilków, ale nie mogłem się spodziewać, że tak małe będzie moje rozczarowanie.
Osiedliliśmy się w ponurym miasteczku, w Aleksandrowie Kuj. Było to kiedyś graniczne miasteczko i słynęło szeroko z przemytu. Tutaj skończyłem szkołę podstawową. Ponieważ wykazywałem wysokie zdolności, oddano mnie do gimnazjum w Ciechocinku, żeby zrobić ze mnie „inżyniera” lub „doktora”. Po trzech latach przeniosłem się do liceum ogólnokształcącego w Gdyni, które ukończyłem i gdzie do tej pory otoczony jestem legendą, jak wyczytałem w tamtejszej szkolnej gazetce. Jeden rok, tzn. 1956, włóczyłem się po Polsce napotykając wszędzie ślady wilków, a nigdy ich samych. Potem zacząłem studiować filologię francuską na KUL-u, gdzie doskonała dobroć kilku osób wzruszyła mnie do głębi. Studia przerwałem przede wszystkim z własnej winy, a może z winy wierności tradycjom moich wielkich „ancetres”.