Roman Brandstaetter przed II wojną światową sympatyzował z ruchem syjonistycznym. Publikował poezje. Zajmował się publicystyką. Nawoływał środowiska żydowskie do „strzeżenia własnej tożsamości”. Marzył o wyjeździe do Palestyny. Kiedy w końcu znalazł się w Jerozolimie — odkrył świat chrześcijański. Przeszedł na katolicyzm. Ochrzcił się w Rzymie. Wiele lat swojego życia spędził w Poznaniu. Dziełem jego życia stała się powieść „Jezus z Nazarethu”. Piotr Kępiński przypomina wybitnego poetę, dramaturga i prozaika.
Oskarżony w Jerozolimie
Urodził się w Tarnowie w 1906 roku. Zmarł w Poznaniu w 1987 roku. Studiował w Krakowie. W 1939 roku znalazł się na Litwie. Potem zaś przez Iran i Irak dostał się do Jerozolimy. Tam też debiutował jako dramatopisarz „Kupcem warszawskim”, granym po hebrajsku w teatrze Habimah w Tel Awiwie. Po premierze sztuki oskarżono autora o antypolonizm.
— Brandstaetter nie miał oczywiście nic wspólnego z tendencjami antypolskimi, a sztuka, tak naprawdę, wymierzona była przeciwko antysemitom — mówił Jan Grzegorczyk, redaktor miesięcznika „W drodze” oraz autor scenariusza do realizowanego obecnie filmu dokumentalnego o Brandstaetterze.
Okazało się, że reżyser „Kupca warszawskiego” nadinterpretował tekst niezgodnie z pierwotnymi zamierzeniami autora. Mimo to część Polaków mieszkających wówczas w Palestynie protestowała. Odbył się sąd koleżeński. W efekcie Brandstaettera oczyszczono z zarzutów. Okazało się, że nikogo nie obraził. Pisarz nie chciał jednak dłużej mieszkać w Jerozolimie. Przeżywał kłopoty osobiste. Opuściła go żona. Dowiedział się, że w komorach gazowych zamordowano jego rodziców.
— Był wypalony — wspominał zmarły niedawno dominikanin ojciec Jan Góra, wieloletni przyjaciel Brandstaettera. — Nie miał się czego uchwycić. Błąkał się po Jerozolimie. I pewnego dnia przeżył nawrócenie. On sam jednak nie lubił tego słowa. Mawiał, że nie miał się do czego nawracać, skoro zawsze wierzył. — Historia jego konwersji była niesamowita — twierdzą zgodnie znajomi Brandstaettera. — Otóż pewnego dnia podczas przeglądania gazet, przypadkowo wypadła pisarzowi na podłogę okładka z wizerunkiem Chrystusa. Przeżył olśnienie. Zachował tę okładkę do końca życia. I zawsze tę symboliczną historię przytaczał.
— Stary Testament był dla niego nierozłącznie związany z Nowym — wyjaśniał Jan Grzegorczyk. — Nie widział w swojej decyzji żadnej niekonsekwencji. W każdym razie, po jerozolimskich przeżyciach wyjechał do Włoch. Ochrzcił się. W ambasadzie polskiej w Rzymie pełnił funkcję attaché kulturalnego. Tam też poznał swoją drugą żonę — Reginę Wiktor. Razem pojechali do Asyżu. Razem wrócili do kraju. Bardzo chciał osiąść w Warszawie. Niestety, odmówił mu tego Włodzimierz Sokorski, który „zesłał” go do Poznania, gdzie Brandstaetter pracował zrazu jako kierownik literacki Teatru Polskiego. Trwało to jednak krótko. Jeszcze w 1948 roku pisarz wyjechał na dziesięć lat do Zakopanego. Wrócił do Poznania dopiero w 1960 r. i mieszkał tam do śmierci w 1987.
Dominikańskie lata
— Po raz pierwszy spotkałem Brandstaettera w 1982 roku — wspominał Jan Grzegorczyk. — Zacząłem pracować w wydawnictwie „W drodze”. Napisałem właśnie pracę magisterską o jego „Jezusie z Nazarethu”. Pisarz zainteresował się nią. Poprosił o przeczytanie. Następnego dnia sam do mnie zadzwonił z gratulacjami. No, myślałem, że napisałem naprawdę wielkie dzieło! Pomijając jednak wartości mojej pracy, już po latach dowiedziałem się, iż Brandstaetter zareagował tak emocjonalnie, bowiem przez krytykę tamtych czasów nie był zbyt hołubiony. Mało kto o nim pisał. Dlatego też spragniony był analiz swojej twórczości.
Warszawscy literaci odrzucali go, ponieważ postrzegali go jako pisarza katolickiego, inni zaś przylepiali mu miano twórcy „PAX-owskiego”. Nie miał zbyt wielu kolegów po piórze.
— My zaś rozumieliśmy się doskonale — twierdził Grzegorczyk. — Mówię „my” — ponieważ odwiedzało go wtedy bardzo regularnie grono ludzi związanych z dominikanami i dominikańskim wydawnictwem „W drodze”. Wiele dyskutowaliśmy. Poznawaliśmy się. Z całą pewnością dzięki niemu otworzyłem swoją wrażliwość i wyobraźnię na Biblię.
Roman Brandstaetter trafił do dominikanów poprzez o. Marcina Babraja — pierwszego dyrektora wydawnictwa „W drodze”. Poznali się już w latach 60. Potem pisarz zaprzyjaźnił się z gronem redaktorów wydawnictwa. Bardzo cenił ojca Jana Górę, duszpasterza i pisarza. Przyjaźnił się też w Poznaniu m. in. z Aleksandrem Rogalskim, Egonem Naganowskim i Przemysławem Bystrzyckim. Prawie wszyscy jego żydowscy przedwojenni znajomi nie żyli. Podtrzymywał kontakt z Julianem Tuwimem. — Ludzie jednak bali się Brandstaettera — wspominał ojciec Góra. — Był erudytą, znał języki. Ja też obawiałem się „spalić” w pierwszym podejściu. On był po prostu apodyktyczny. Kiedy wchodził do poznańskiego klasztoru Dominikanów, terroryzował portierów. Zachowywał się „z wielkopańska”. Taki był jego sposób życia.
— Był też wielkim aktorem — przypominał Sergiusz Sterna Wachowiak, prezes poznańskiego oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, który Brandstaettera znał długo, lecz sam zastrzega, że bardziej na płaszczyźnie oficjalnej niż prywatnej. — Brandstaetter celebrował nawet otwieranie drzwi. Najpierw był dzwonek. Potem długo nic. Szuranie kapci po podłodze. Znowu cisza. Po kilku minutach pisarz otwierał drzwi i z uśmiechem na twarzy witał przybysza.
Lubił podróżować. Kochał Wiedeń. Rozkoszował się Rzymem. Często wyjeżdżał do sanatorium do Czech. A wydawnictwo PAX wysyłało wtedy do Poznania specjalny samochód, aby pisarza wraz z żoną zawiózł na miejsce. Ojciec Jan Góra wspominał jeden z jubileuszy pisarza, który święcono w Krakowie. Opowiada: — Szliśmy z Brandstaetterem i z Mają Komorowską Starym Rynkiem. Ludzie przechodzący obok pozdrawiali nas: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Brandstaetter zwierzył mi się wtedy, że nigdy nie przyszło mu do głowy, że na jego widok, na widok starego Żyda, ludzie będą kłaniać się i pozdrawiać go w imię Chrystusa. On zawsze pięknie się dziwił. Miał niezwykłą świeżość spojrzenia oraz łatwość łączenia faktów. To fascynowało. Był przekonywający. Dawał też świadectwo wiary. Dzięki niemu kilku jego znajomych przyjęło chrzest.
Góra pamiętał ostatnie spotkanie z Brandstaetterem. Wspominał: — Właśnie wybierałem się do Rzymu. Miałem w kilkunastu punktach wypisane sprawy, o załatwienie których prosił mnie pisarz. Prosił mnie między innymi o przywiezienie z Wiednia jego ulubionego amerykańskiego tytoniu „Revelation”. O jego śmierci dowiedziałem się na placu św. Piotra w Rzymie. Kiedy wracałem do Polski, zatrzymałem się w Wiedniu i kupiłem ten tytoń. A nie była to taka łatwa sprawa. Był dostępny tylko w Wiedniu, nigdzie indziej. Wcześniej szukałem go we Włoszech. Nic z tego. Był tylko w Wiedniu. A więc kupiłem ten tytoń i podczas pogrzebu, kiedy nikt nie widział, wysypałem jego garstkę na grób pana Romana.
Z krwi i kości
— Za życia Brandstaetter funkcjonował niemalże jak „biblijny prorok” — twierdził Jan Grzegorczyk. — Chociaż był człowiekiem z krwi i kości. Lubił „mocniejsze” dowcipy. Bywał złośliwy. Mawiał, że człowiek bez złośliwości jest jak nie osolona zupa. Nauczył mnie też, że wątpliwości w wierze nie są niczym złym. Wręcz przeciwnie. Wątpliwości Brandstaetter nazywał ” specyficzną szczepionką” mającą dobry wpływ na życie duchowe.
Ojciec Jan Góra: — Czasami podczas naszych dyskusji o Biblii żartował sobie i mówił na przykład: — Co wy goje możecie wiedzieć o tym, jak pachnie owoc granatu.
Jednak mimo niekwestionowanej wielkości, za życia sztuk Brandstaettera nie wystawiano zbyt często w polskich teatrach. Izolowano jego samego i jego twórczość. Nie przesadzano z recenzjami. Był czas, że więcej sztuk Brandstaettera inscenizowano w najlepszych teatrach w Austrii i w Niemczech niż w kraju. Jego poezja i proza również lepiej była znana na obszarze niemieckojęzycznym niż w Polsce. Czuł się nie spełniony przede wszystkim jako dramatopisarz. A przecież jego „Powrót syna marnotrawnego” zalicza się w poczet najlepszych dramatów polskich.
— „Poruszał się z ogromną swobodą i po mistrzowsku w świecie zarówno poezji, dramatu, jak i prozy — pisał w „Skarbcu kultury” Tomasz Naganowski, który przez ostatni rok życia Brandstaettera był jego osobistym sekretarzem. — Brandstaetter był także znakomitym eseistą, publicystą, tłumaczem i rysownikiem. Przed wojną chciał nawet poświęcić się malarstwu (. .. ). Szkicował najczęściej pod wpływem nastroju, aby utrwalić sobie w pamięci jakieś sytuacje, twarze, dlatego wiele rysunków wykonał na serwetkach kawiarnianych, gazetach, na czym popadło”.
— Smutny jest fakt, iż do dzisiaj Brandstaettera dokładnie nie odczytano — twierdzi Sergiusz Sterna Wachowiak. — Nigdy nie było na niego mody, a teraz popada w zapomnienie.
— W Poznaniu ciągle jednak żywa jest jego legenda — podkreślają ci, którzy Brandstaettera znali. — W tym m. in. legenda jego stolika, przy którym w restauracji „W-Z” spotykał się ze swoimi przyjaciółmi.
Kiedy wchodzę do restauracji „W-Z” i pytam starszą portierkę, czy pamięta Brandstaettera, zdziwiona odpowiada: Brand? Co? — Zastanawia się i dodaje: — Nie, nie pamiętam. On chyba zagraniczny był? ———
Roman Brandstaetter debiutował w 1928 roku tomem „Jarzma”. Przed wojną opublikował m. in. zbiór poezji „Droga pod górę” oraz poemat „Jerozolima światła i mroku”. W czasie pobytu w Jerozolimie napisał swój pierwszy dramat „Powrót syna marnotrawnego”, który oficjalnie ukazał się w 1948 roku. W 1947 roku opublikowano jego „Kroniki Asyżu”, w 1960 r. zaś ukazała się „Pieśń o moim Chrystusie”.
W 1957 roku Brandstaetter został wyróżniony na międzynarodowym konkursie dramatopisarskim w Bregencji za sztukę „Milczenie”, którą grano później na osiemdziesięciu scenach świata. W 1966 roku uhonorowano go brązowym medalem Academie Rhodanienne des Lettres za wiersze w przekładzie francuskim. Brandstaetter jest laureatem nagrody fundacji im. A. Jurzykowskiego. Jest autorem słynnej tetralogii powieściowej „Jezus z Nazarethu” przetłumaczonej m. in. na niemiecki i włoski. Zmarł w Poznaniu w 1987 roku.