Kinkiety w piekle

Piotr Kępiński o „Kinkietach w piekle” Krzysztofa Siwczyka (Instytut Mikołowski). 

Krzysztofa Siwczyka interesują korzenie i drzewa – czyli wszystko. Nie ma spraw nieważnych – zdaje się pisać. Ale to co widać to zdecydowanie za mało, żeby widzieć i wiedzieć. Dlatego z lekkim dystansem i ironią przygląda się ten poeta i eseista nie tylko literaturze ale także krajobrazom wewnętrznym i zewnętrznym, telewizji, filmowi i filozofii. Interesują go ludzie i miejsca, śmierć i życie. Polityka współczesna bywa czasami punktem wyjścia do rozważań, na przykład, o pisarstwie Raymonda Roussela. Ironia miesza się tutaj z autoironią. Powaga? Nie, nadmierna powaga nie przystoi tej książce. A jeżeli jest, to starannie ukryta. Uwaga, może? Już bardziej. Bo Siwczyk faktycznie, jest uważnym czytelnikiem świata. Takim, który nie szuka dobrego bon motu, dzięki któremu będzie mógł coś opisać. U niego wszystko dzieje się mimochodem. Tak jakby. Co oczywiście, jak wytrawny czytelnik znakomicie wie, nie może być prawdą. Dobre puenty i metafory nie rodzą się przecież same z siebie. Najpierw bowiem jest myśl a dopiero potem koda.

To chyba, zresztą, nadrzędna cecha tej książki, na którą składają się nie tylko felietony (ogłaszane przez Siwczyka głównie w „Polityce”), ale także eseje (publikowane w „Dodatku Literackim”, „Projektorze Kulturalnym” i „Tygodniku Powszechnym”) i wywiady (m.in. z Andrzejem Sosnowskim, Jerzym Jarniewiczem, Marcinem Świetlickim i Piotrem Sommerem).

I chociaż na każdym kroku widać tu osobne fascynacje i preferencje, które wpływają również na poezję Siwczyka, nie sposób wskazać w jakim kierunku dryfuje ta eseistyka i felietonistyka bo potrafi ten autor poruszać się jednocześnie w wielu kierunkach wykazując przy tym cyrkową wręcz zręczność nie tylko w pisaniu ale też i w myśleniu, co w dzisiejszym świecie literackim nie jest wcale oczywistością. Siwczyk w jednym eseju potrafi głęboko wbić szpilę w medialny świat pop-kultury, po to by w następnym celnie zdefiniować prozę Ferdynanda Celine’a. Niewątpliwie, ten poeta potrafi chodzić po linie rozwieszonej nad Wielkim Kanionem Kolorado, rozglądając się na boki, by przez przypadek nie przeoczyć jakieś ciekawego cienia czy kropli. Znakomicie łączy świat literatury ze światem wypranym ze znaczeń. Paradoksy, które czasami zyskuje warte są wielokrotnej lektury.

Taki właśnie jest tom najnowszych jego esejów, felietonów i wywiadów. „Kinkiety w piekle” to fantastyczny tygiel w którym kłębią się myśli czarne i szare. Nie polecam tej książki szukającym konsolacji i oddechu. Siwczyk, chociaż ze światem absolutnie nie walczy, za bardzo się też nie wadzi z rzeczywistością, w swoich esejach i felietonach przygląda się tym elementom świata, które pogrążone są w otchłani lub tej otchłani dopiero szukają, a czasami już gniją. A zachwyt jeżeli już się pojawia – jest zachwytem nad słowem i peryferiami.

Wspominając o peryferiach nie chcę powiedzieć, że Siwczyka nie obchodzi np. Miłosz czy Różewicz, bo oczywiście i obchodzi i ciekawie o nich pisze – choć oczywiście bliższy mu jest zdecydowanie bardziej autor „Białego małżeństwa” niż „Rodzinnej Europy”. Mam na myśli tylko i wyłącznie fakt, że autora „Kinkietów…” nie interesują utarte ścieżki interpretacyjne – w każdym tego słowa znaczeniu. Można przecież pisać po raz setny o Thomasie Bernhardzie i odkryć coś czego nikt do tej pory nie powiedział. Można napisać, w końcu zdanie, które zainicjuje dyskusję. Oczywiście dyskusję teoretyczną. Bo te prawdziwe rozmowy literackie są dzisiaj w Polsce w totalnym zaniku. Może i gdzieś się toczą ale brzmią tak cicho jakby w ogóle ich nie było. Ale czemu się dziwić – duże gazety o literaturze skutecznie zapomniały, skupiając się tylko i wyłącznie na recenzjach. Ambitniejszych tytułów w zasadzie brak. Przesadzam? Niekoniecznie.

A przecież w tej książce padają ciekawe i intrygujące zdania, warte debaty. W szkicu „Na marach” pisze  Siwczyk: „ Bernhard w co drugim rodaku widział nazistę, syna nazisty, bądź jego wnuka. Niektórzy nasi przedstawiciele (mam na myśli posłów, rząd ten czy tamten lub jakiegoś celebrytę) natomiast w co drugim rodaku potrafią widzieć ubeka, syna ubeka lub jego wnuka. U nas też tropimy dziadków z Wehrmachtu, a ich wnuczęta nie mają generalnie łatwo. Posłanka Sobecka prześwietliła nawet Czesława Miłosza jako „nie-Polaka” w planowanym roku Noblisty, w czy akurat miała rację, chociaż, najpewniej, nie wiedziała dlaczego ją ma. Groteska tych polskich rekolekcji aż prosi się o jakiegoś polskiego Bernharda.”

Lubię takie prowokujące frazy. Bo przecież, już samo zestawienie obsesji austriackiego pisarza z polskimi fantasmagoriami dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku ma wiele uroku. To dobry punkt wyjścia do rozmowy. Z jednej strony ma Siwczyk rację pisząc, że Bernhard nie potrafił wybaczyć swoim rodakom zaangażowania w nazizm. Nie mógł ścierpieć mentalności własnej nacji – nacji, która nie potrafiła się w sposób uczciwy rozliczyć się z przeszłością. Austriackie zakłamanie i hipokryzję piętnował na każdym kroku, w każdej książce walił w swoich rodaków jak w bęben. Problem tylko w tym, że on niczego nie wymyślał. Pisał jak było. Jego oskarżenia nie były produkcją pięknoducha, który unosił się w chmurach nad światem, którego szczerze nie cierpiał. Po ulicach miast w których żył faktycznie chodzili byli esesmani, którzy bardzo szybko zapomnieli o wojnie. Społeczeństwo, które jeszcze kilka lat wcześniej fetowało swojego wielkiego rodaka, też jakby straciło pamięć. I nikt nie chciał o tym rozmawiać. Do tego zatęchła atmosfera małych eleganckich miasteczek w których eleganccy właściciele w swoich eleganckich domkach trzymali relikwie z przeszłości. Wierzę, to mogło Bernharda doprowadzać do białej wściekłości. Pewnie, wielokrotnie coś takiego sam widział.

Polska hipokryzja, wzajemne oskarżanie połączone z zakłamaniem mają jednak trochę inny wymiar – powiedziałbym – bardziej groteskowy i ulotny. Nasze bitwy mają jednak charakter mgławicowy. Więcej jest tutaj konfabulacji i zmyślenia niż faktów. Góruje polityka: prawica oskarża lewicę, lewica się odgryza, ktoś się zapomina, ktoś wypomina, cyrk jednym słowem – brak powagi i potężnego gniewu. Wszystko jakby mniejsze.

Co najwyżej zdarzy się taki Jarosław Marek Rymkiewicz, albo Wojciech Wencel czy też Marcin Wolski – którzy swego czasu ogłosili wiersze funeralne o których to koncertowo Siwczyk pisze: „Emocje wzięły górę nad warsztatem, pasja przysłoniła głębię, słuszność własnej ars poetica nie zna w tych wierszach litości. A ja obserwując kolejne pogrzeby, myślę cały czas o rodzinach tych zmarłych. Pobrzmiewa mi w uszach fragment z wiersza Lechonia „Herostrates”: „A wiosną niechaj wiosnę, nie Polskę, zobaczę”. Ta wiosna ma twarz zmarłych. Przykro, że trzej poeci nie poświęcili nieco więcej uwagi tym twarzom, mającym imiona i nazwiska inne niż Bóg, Honor, Ojczyzna, Obowiązek, Ofiara, Katyń, Posterunek, Bohater, Prawda, Polska”.

Nie poświęcili – bo żyją w grotesce i w sobie. W Polsce wychylić się własnego kokonu znaczy stracić twarz. A tę wszyscy chcą zachować. Twarz i honor nad Wisłą to rzecz święta. Dlatego nigdy to nie będzie dobra ziemia dla nowego Bernharda.

Może już właściwsza dla Kazimierza Ratonia, którego cenił przecież nawet Czesław Miłosz. Siwczyk przytacza anegdotę według której Noblista (podczas wizyty w Warszawie po otrzymaniu nagrody) na schodach Domu Literatury wręczył poecie 500 złotych, kiedy ten prosił jedynie o „Waryńskiego” (Miłosz to Ratonia: Panie Kazimierzu, cóż to dzisiaj jest 100 złotych). „Ikar w hangarze” – to jeden z ciekawszych szkiców Siwczyka pomieszczonych w tej książce, to specyficzny hołd złożony poecie zanikającemu na własne życzenie. To hołd dla świata, który niczego nie wymaga, nikogo nie potrzebuje, a żyje na przemian w milczeniu, kaprysie i wielkości. Ma rację Siwczyk, kiedy pisze, że w „Dziennikach” Ratonia widać „autentyczny polski duch, rodem z Wyspiańskiego”. „Ratoń to Łazarz, na którego nie podziałało wskrzeszenie, to Hiob bez boskiego odszkodowania.”

W przeciwieństwie do Tomasa Transtromera – kolejnej poetyckiej fascynacji Siwczyka – poety surowego, minimalistycznego, przeżywającego swoje cierpienie w zupełnie inny sposób: „wylew, który przeszedł, poważnie ograniczył jego aktywność. Jednocześnie nic chyba nie jest tak budujące jak wspólne zdjęcia z żoną, kiedy tajemniczy uśmiech wychyla się z jego spętanej zmarszczkami twarzy. Analogiczne wychylenie w stronę jakiejś pociechy można wyczytać z niektórych jego wierszy.”

Siwczyka, ewidentnie, poruszają autorzy z pogranicza szaleństwa, cierpienia, geniuszu i milczenia. W każdym razie szkice o Bernhardzie, Ratoniu, Transtromorze czy Wojaczku zaliczyłbym do tych najciekawszych.

Oczywiście to tylko wycinki z książki, którą można czytać wiele miesięcy i na wiele różnych sposobów. Równie dobrze można zbudować opowieść o „Kinkietach…” wybierając z książki eseje poświęcone najnowszej polskiej poezji. Albo skupić się na Różewiczu, Genecie i Kafce.

Jakimkolwiek jednak tropem pójdziemy zawsze zauważymy myśl ciekawą i oryginalną. Niebanalną. Intrygującą. Piekielnie intrygującą.

Krzysztof Siwczyk, Kinkiety w piekle. Instytut Mikołowski, 2012.