Piotr Kępiński o „Nawozach sztucznych” Tadeusza Nyczka (WL), w których znakomity krytyk teatralny zawarł szkice nie o teatrze tylko ale także o Bregoviciu, Miłoszu, Mrożku i Szymborskiej.
Krytyk teatralny to ma życie, na premiery chodzi, ubiera się ładnie (albo przynajmniej powinien), znajomych to ma z pierwszych stron gazet, na bankietach bryluje (albo przynajmniej powinien), winko popija i tylko sobie od czasu do czasu coś tam do gazety skrobnie. Wielki świat. Nie to co krytyk literacki, ten ma przechlapane. Generalnie w domu winien siedzieć i czytać. Spotkanie autorskie od czasu do czasu poprowadzi ale nie zawsze z gwiazdą. Bankiet to może się i jakiś trafi ale nie za często. Nuda, nuda, nuda.
Tadeusz Nyczek, znakomity felietonista, wytrawny recenzent teatralny z zacięciem pisarskim taki świat zna od podszewki. A jednak w „Nawozach sztucznych”, swojej najnowszej książce, pozostając wierny fascynacjom nie tylko teatralnym ale także literackim, opisując postaci, zdarzenia, niekiedy premiery, mówi jasno, że tego blichtru współczesnego wręcz nie cierpi. Na bankiety chadza rzadko, niezbyt często pojawia się na premierach. Tęskni chyba Nyczek za światem, który chyba był jednak bardziej poukładany niż ten, który otacza nas dzisiaj.
Nie, nie chcę powiedzieć, że „Nawozy…” to księga skarg i zażaleń. Nic z tych rzeczy. Niemniej jednak autor „Rozbitego lustra” wybiera pozycję obserwatora, którego nic już nie zaskoczy, który wszystko już widział, dlatego do wielu opisywanych przez siebie zjawisk podchodzi z wielkim dystansem.
Z tego właśnie powodu nie znajdziemy w „Nawozach…” peanów na cześć Warlikowskiego czy Jarzyny, nie będziemy chodzić razem z Nyczkiem na rauty i imprezy ku czci wielkich i znanych aktorów scen polskich. Przeczytamy za to natomiast rzeczową do bólu, logiczną, ciekawą, bolesną a do tego nie przegadaną analizę „Burzy” Szekspira w reżyserii Warlikowskiego właśnie i Racine’owskej „Ifigenii” „w przeróbce Zadary i Demirskiego” w której punktuje Nyczek wybitnych skądinąd twórców za niezbyt logiczne pomysły sceniczne. Delikatnym ale zdecydowanym tonem z lekka się Nyczek naśmiewa z Warlikowskiego, który akcję „Burzy” umieścił w samolocie, który ulega katastrofie w której nikt nie ginie; wytyka Zadarze, że niekonsekwentnie modyfikuje pierwotne pomysły Racine’a. I robi z wielkim wdziękiem, bez pisany na ustach, zawsze z kulturą, minioną, chciałoby się dodać. Nie wrzeszczy i nie naucza, tylko prowadzi dialog na marginesach.
I dzięki Bogu. Na dodatek ma Nyczek swoje trasy teatralne i literackie, które odległe są od wydeptanych ścieżek. Potrafi również zajmująco opowiadać o wydarzeniach parateatralnych. Na tyle zajmująco, że z felietonistą chce się gadać i spierać, a o to przecież chodzi?
W pewnym momencie opisuje pewien spektakl muzyczny, którego twórcą był Goran Bregović. Otóż, przyjechał Goran do Warszawy, do Sali Kongresowej aby wystawić tam „Carmen”. Oczywiście, nie całej. Jak rozumiem miała to być adaptacja. W sumie nie jest to najistotniejsze w tej sprawie. Zanim zaczął się koncert zaczął Bregović opowiadać dzieje Carmen, gadał długo bo około dwudziestu minut i zniecierpliwiona widownia zaczęła protestować, żeby przestał już ględzić tylko zaczął grać. Reakcja trochę niespotykana jak na polskie standardy sceniczne, niemniej jednak trzeba pamiętać, że Bregović nie jest ani dyrygentem ani barytonem tylko grajkiem i śpiewakiem dosyć popularnym, występującym z reguły na wielkich koncertach gdzie ludzie drą się bez umiaru.
I to, w sumie, banalne wydarzenie stało się przyczynkiem do świetnego tekstu o upodobaniach i zachowaniach polskiej widowni teatralnej, która według Nyczka jest absolutnie konserwatywna i grzeczna albowiem wzorce czerpie z kościelnych mszy podczas których niemożliwe jest zaburzenie rytuału i dialog z szefem ceremonii: „Wyobrażacie sobie, że ktoś w kościele podczas niedzielnej mszy przerywa księdzu na ambonie, prosząc, żeby przestał gadać głupstwa, bo obraża ludzką inteligencję?”
I chociaż Nyczek sam przyznaje w przypisach, że i takie przypadki zaczęły się ostatnio zdarzać to chciałbym tylko dopowiedzieć, że na wiele lat przed powstaniem jego felietonu mój kolega poznański, poeta, właśnie w taki sposób zareagował na dydrymały wygłaszane przez duchownego. A było to już w połowie lat dziewięćdziesiątych.
Przypominam sobie również opowieści Jacka Kuronia z czasów jego młodości we Lwowie, kiedy to podczas przedstawienia teatralnego chciał wejść na scenę, by pomóc bohaterowi, który znalazł się w opałach.
Przed II wojną światową żywiołowe reakcje w teatrze i operze również nie należały do rzadkości. Zatem źródeł naszego współczesnego konserwatyzmu emocjonalnego w teatrze upatrywałbym raczej w polskim powojennym wycofaniu i strachu a przede wszystkim w innym widzu, który do teatru i do opery zaczął przychodzić. To już nie był przedwojenny pewny siebie inteligent a raczej inteligent na dorobku, który albo siedział cicho jak trusia albo jeżeli w grupie to potrafił nawet strzelać do aktorów z żyletek (jak żołnierze w końcówce lat osiemdziesiątych w Teatrze Nowym w Poznaniu). Zatem nie taki znowu polski teatr spokojny…
A czy ciekawy? Tutaj Nyczek szykuje nam odpowiedzi, które mogą dobić miłośników nowoczesności, post-nowoczesności i postmodernizmu. Albowiem wali na odlew: „Teatr współczesny zaczął przypominać już nawet nie super market, gdzie stoisko z mrożonymi rybami sąsiaduje z papeterią, z lewej jarzyny, a naprzeciwko płyty DVD. To już krzyżówki, mariaże, związki lewe, prawe i nieprawe, jak te Gombrowiczowskie psy Gonzala, „z których jeden Kusy Pekińczyk (ale jakby szczurzy ogon miał, a pysk Buldoga)”, inny zaś to piesek mały „bonoński, choć widać z pudlem skrzyżowany, bo ogon miał pudla, a szerść foksteriera”. Tu sztukę dostojną antyczną, na musical przerobioną, wystawia specjalista od sarmackiej satyry. Ówdzie klasyk alternatywy, mistrz scenicznego kolażu, robi w mateczniku mieszczańskiego teatru arcydzieło rodzimego romantyzmu. Założyciel małego eksperymentalnego studia amatorskiego przerabia na wielką zawodową scenę znaną powieść, pisząc ją niepotrzebnie jeszcze raz. Mistrz kameralnego teatru psychologicznego bierze na warsztat tradycyjną operę i zabiera się do niej jak do krwawej psychodramy.
Żaden reżyser przed trzydziestką nie tknie niewinną dłonią niczego, co już zostało splamione wrażą stylistyką reżysera po czterdziestce. Reżyserzy po czterdziestce mają problem, jak odebrać gówniarzom młodzieżową widownię, utęskniony cel każdego działu promocji, jednocześnie brzydząc się wszystkim, co podoba się gówniarzerii po obu stronach rampy”.
Dawno nie czytałem lepszej analizy tego co dzisiaj dzieje się na scenach polskich. Jak to u Nyczka, zwięźle i w serce. Dawno nie czytałem też równie świetnej apoteozy teatru kukiełkowego – jak sam autor twierdzi: wlecze się za ta formą ta nieszczęśliwa nazwa, upupiając go bez sensu, a przecież to w teatrach animacji (nazwa już lepsza) można dzisiaj zobaczyć kawał dobrego i prawdziwego teatru: „Nie mają w nim nic do roboty komputery i lasery, choć oczy wiście i one tam się od pewnego czasu pojawiają. Pięknej i czystej sztuki animacji nie zastąpią ani specjalna elektronika, ani holografia, telewizja kablowa i przemysłowa, projekcje i kamerowa nie, samplowanie, slamowanie i te wszystkie efektowne audio i wideomedialne zabawki, bez których teatr dramatyczny prawie się już obyć nie może i które zjadają go powolutku, pomalutku”.
Bo Nyczek, jak się zdaje, jednego czego nie cierpi to nadmiernej hucpy, pseudo-nowoczesności i amatorszczyzny, uwielbia zaś szczyty i dążenie do perfekcji połączonej z wrażliwością. Sztampę, jak większość wymagających widzów odrzuca. Nowoczesność, odwagę i prawdę – ceni nadzwyczaj. Kreśli w swoim tomie wiele portretów znanych aktorów, niemniej jednak nie znajdziemy tutaj żadnego z tych aktorów i reżyserów o których namiętnie piszą nie tylko kolorowe gazety współczesne. Artur Żmijewski? Tak, ale artysta plastyk, nie zaś aktor znany wszystkim jako tytułowy ojciec Mateusz: „nie wiem co mógłbym napisać o aktorze Arturze Żmijewskim”. Władysław Pasikowski? Dlaczego, nie. Jednak „Pokłosie” to według krytyka słuszny film w niedobrej formie, nasączony zresztą niekonsekwencjami o których jakby zapomnieli recenzenci wychwalający obraz twórcy „Psów” ponad wszelką miarę.
Kiedy jednak Nyczek kogoś ceni, nie szczędzi mu pochwał, które zawsze popiera celnymi argumentami. Jeden z lepszych tekstów „sylwetkowych” poświęcił Peszkowi. Zatytułował go „Jan Sebastian Peszek”. Jak to u Nyczka, krótko i w dziesiątkę (jeżeli się z Nyczkiem zgodzić, ja się zgadzam): „Trzydzieści lat temu pisałem na tych samych łamach „Dialogu” felieton o Peszku i dzisiaj mam ochotę znów wrócić do Peszka. Wtedy miał lat plus minus czterdzieści. Dziś, jak łatwo policzyć, ma już siedemdziesiątkę. Z aktora, który wtedy wciąż jeszcze zdobywał kolejne szczyty, stał się spełnionym seniorem, mistrzem, arcydziełem gatunku. Spokojnie mógłby oddać się pracy w ogródku, pomaganiu żonie w robieniu nalewek i pokazywaniu wnukom zdjęć z dawnych premier. Mógłby, gdyby nie wewnętrzny motorek, który każe mu biec wciąż naprzód, po drodze zmieniać kierunki, zapuszczać się w nowe rejony, zaglądać tam, gdzie każdy w jego wieku i z jego pozycją bałby się włożyć mały palec.
Już nie wygląda tak młodo, jak jeszcze kilkanaście lat temu. Zmarszczki pogryzły mu twarz, ubyło włosów. A przecież kiedy na niego patrzę, jak przebiega sceny i ekrany, kiedy z nim rozmawiam (już nie tak często jak ongiś, po prostu za nim nie nadążam), odnoszę wrażenie, że jest najmłodszym aktorem, jakie go znam.
Wciąż jest głodny. Nie tylko grania, co zrozumiałe. Peszek jest głodny wszystkiego”.
A i Nyczek ma chyba ciągle apetyt na polemiki, jak na przykład wtedy, kiedy opisuje słynny „Prolog” Miłosza, jedyny sceniczny utwór Noblisty, rzecz delikatnie pisząc nieudaną; to i w takim przypadku krytyk nie zważając na konwenanse wali prawdę między oczy. Jest też głodny literatury, dlatego też chętnie powraca do Szymborskiej czy też Mrożka.
Generalnie Nyczek ma apetyt na dobrą kulturę. Złą omija. Robi zatem rzeczy pożyteczne. Działa jak nawozy sztuczne. Radykalnie i efektywnie.
Tadeusz Nyczek, Nawozy sztuczne. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015