Vaterland Tomasza Różyckiego. Książkę przypomina Piotr Kępiński.
Koszmarna pogoda. Deszcz. Może grad. Czekam na samolot do Wilna. I z duszą na ramieniu wsiadam do tego samolotu. Jeszcze mam nadzieję, że ktoś ten lot odwoła. Ale, nie. Maszyna zaczyna kołować. A prawdziwa gehenna. Z góry, w dół. Z dołu, do góry.
Co robić w takiej sytuacji? Czego się chwycić? Zapalić nie można. Niczego nie można. Ale poczytać można. Zdesperowany wyciągnąłem z torby tomik Tomasza Różyckiego „Vaterland”. I stała się rzecz niespodziewana. Zapomniałem o dramacie. Strach odszedł jak ręką odjął. Amplituda drgań samolotu jako żywo pokrywała się z rytmem poezji Różyckiego.
Parę lat później, kiedy czytałem „Animę” i „Chatę umaitą” tegoż autora miałem podobne wrażenia. Wiersze pochłaniały mnie bez końca, jak najlepsze historie opowiadane przez wytrawnych podróżników. Bo Różycki, w istocie, jest podróżnikiem. Nie cierpi jednostajności, niespodziewane zmiany miejsca lubi nade wszystko. I zawsze zmusza do interpretacyjnej ekwilibrystyki. To właśnie taka poezja przywraca wiarę w sens literatury. Niespokojny rytm, rozedrgany rym, zaskakujące kolory miłości, a także codzienne niecodzienne krajobrazy to klucz do wyobraźni Różyckiego.
Zupełnie nie rozumiem krytyków, którzy kręcą nosem na twórczość Różyckiego. A są tacy. I co im się nie podoba? To, że jest autor „Chaty…” poetą sprawnym? To, że mówi czasami coś pod prąd? To, że nie jest zakładnikiem nicości, wszechświata i sam jeszcze nie wiem czego? Pewnie, tak. Nie przyjmuję tego do wiadomości. „Anima” i „Chata umaita” to bodaj najlepsze książki poetyckie jakie ostatnio czytałem. Powody są trzy: po pierwsze język, który pamięta minione, ale jednocześnie wymyka się przeszłości. Po drugie język, bowiem Różycki potrafi szkicować i wypełniać kolorami wewnętrzne pejzaże. Po trzecie też język, bowiem w nim tkwią uczucia, a te w liryce tego poety odgrywają niebagatelną rolę.
Autor „Animy” potrafi z mowy ulepić wszystko. Jego metafory, przymiotnikowa celność nie mają sobie równych. A do tego własny nieprzewidywalny styl. Różycki nieustannie tłumaczy w swoich wierszach świat przyziemny na świat ulotny. I na odwrót. Efekty tych prób są znakomite. Proszę posłuchać, krótkiego tylko fragmentu wiersza „Angelo”:
„Świat zaczyna się ze światła, a koty
się stają z kurzu.”
W każdej książce Różyckiego znajdziemy wiele takich perełek. Bez dwóch zdań: ten poeta wie, jak się pisze. Żadnej obniżki formy. Wszystko na równym poziomie. To prawda bywa, że rytm tych wierszy jest zbyt monotonny. Bywa, że Różycki traci kontrolę nad formą. Ale wtedy właśnie, paradoksalnie, pokazuje też swoje największe atuty, „przełamując” własną poetykę. Tak jakby chciał odbić się od dna i powiedzieć: nie, moi drodzy, zupełnie mnie nie znacie. Nie daje czytelnikowi chwili wytchnienia. Jest też mistrzem krótkiej i celnej puenty:
„otwieram oczy
i milczę, milczę, w ustach trzymam nić.”
Doskonałe, prawda? To jest właśnie ta piękna bezradność i czułość, jakiej dzisiaj się nie spotyka. Różycki potrafi zdobyć się na takie gesty. Nie boi się śmieszności. Poszukuje. Czasami na oślep, czasami z rozwagą. Jest uparty. Jego poezja nie podbuduje wątpiących w sens tego świata. Nie nawróci. Ale też nie o to Różyckiemu chodzi. Ten poeta jest przede wszystkim znakomitym obserwatorem ludzi i ich ukrytego życia.
Co ważne nie spędza godzin przed lustrem szkicując bezradnie własną twarz. Bo wie, że jest to niemożliwe. Nie wpadł w zasadzkę Tadeusza Różewicza, który ironicznie nieco, doradził niegdyś młodym autorom, by swoje pisanie zaczynali od własnego portretu. Iluż to młodzianków poległo na tym zadaniu. Iluż wpatrywało się w swe lica. I co wyszło? Nic nie wyszło. Bo wyjść nie mogło. Stary Różewicz dobrze wiedział, że tylko taki dziad jak on, może szkicować dojrzały portret. Młody musi czekać, czekać i jeszcze raz czekać. A więc, Różycki nie dał się zapędzić w kozi róg. Wybrał obserwacje i krótkie historie. Lekkim piórem skreślił wiele fascynujących obrazów z pogranicza snu i jawy. A za swe atrybuty wybrał w „Animie”: deszcz, błoto, śnieg.
„Błoto jest moją
ojczyzną i nie mam
innej.”
W „Chacie umaitej” wszechobecny jest z kolei ogień i zaklęcia. Bo autor „Animy” uwielbia oksymorony, potrafi ze sobą łączyć to, czego nie da się scalić. Jego świat jest skomponowany z „niemożliwych” skrawków, ale jednocześnie tkwi w nim nadzieja.
„Mak, trzy razy zmielony, orzechy i miód.
Barszcz z uszkami, pierogi. Chata umaita.
Teraz nie ma nicość dostępu, ona nie zna
Wcale tej piosenki, którą śpiewam jej na złość.”
A więc, od niepewności do zaklęcia. Od tęsknoty za uczuciem, po przekleństwo uczucia. Od wiary, do zwątpienia. Bez zbędnych słów i histerycznych krzyków. Bez ucieczki od samego siebie. Bez ucieczki w przeszłość. Różycki mówi zdecydowanie: nie boję się garbu minionego. Życie ma sens wtedy, kiedy jest wielowymiarowe. To myślenie jakby z innej epoki. Ale ten poeta zupełnie się tego nie wstydzi. Ze spokojem kreśli swoje krajobrazy. Jego kolory, półcienie, próby grafizowania rzeczywistości aż pachną. Autor „Animy” stara się fotografować świat specyficznym obiektywem. Umiejętnie oświetla zapomniane szczegóły, wydobywając na powierzchnię postną temperę, wilcze słowa, powtórzenia, które budują nasze życie:
„W powtarzaniu potęga, w powtarzaniu stałość.
Kawa z mlekiem i wino, do wina migdały,
powtarzane po stokroć słowo będzie ciałem
w niebieskawej pościeli, pod skundloną trawą.”
Repetycje, według Różyckiego, są jednym sensem. Nie może być inaczej, mówi autor „Vaterlandu”. To dzięki zwyczajnym czynnościom pamiętamy o ważniejszych sprawach. Jeżeli zauważymy ów paradoks, będziemy lekko unosić się nad ziemią. Przeżyjemy wzloty i upadki. Poznamy tajemnicze labirynty. W „Animie” i „Chacie umaitej” aż roi się od tajemnych przejść, mieszkań przypominających warowne zamki. Różycki uwielbia takie obrazy i bardzo sprawnie porusza się po takich terenach. Ale nigdy nie definiuje celów swoich wypraw. Dlatego do wielu sensów trudno będzie dotrzeć. Ale kiedy czytelnik rozsmakuje się w języku Różyckiego ujrzy nagle abstrakcyjny obraz, który tylko pozornie jest przypadkową układanką. Tajemnicze linie, zagadkowe metafory, refleksy światła zaczną się nagle komponować w niezwykle spójną całość. W centrum owego obrazu będzie z całą pewnością personifikacja niepewności, ale i miłości. Na dalszym planie zobaczymy zwykłe mieszkanie, ludzi, którzy próbują rozmawiać. Jeszcze dalej będzie język, a potem literatura. Oto azyl Różyckiego. W nim skupiają się różne żywioły. Raz woda, innym razem ogień. Autor „Animy” stara się owe przeciwieństwa godzić, cały czas mając świadomość przegranej. Ale z uporem wygłasza zaklęcia, które pozwolą mu trwać. Z uporem szuka miłości, nie ucieka. Czeka. Maluje i komponuje.