W Biurze Literackim ukazały się nowe wiersze Marty Podgórnik. Jej „Zimna książka”, to jak pisze wydawca „ryzykowny mariaż pieśni żałobnej i miłosnej dla wielu adresatów. Opowieść o przenikaniu się – tak w życiu, jak i w literaturze – rozmaitych, nieraz przeciwstawnych żywiołów, faktur, emocji i konstrukcji. Liryka niemalże epistolarna, spowiedź, gorzkie żale i zarazem żarliwa afirmacja życia, będącego jedynym tekstem niemożliwym”.
O wierszach Podgórnik pisał w dwutygodniku Maciej Woźniak: Od niezrównanego blurba „Poezja polska ma imię Marta”, którym Adam Wiedemann opatrzył drugą książkę Marty Podgórnik, minęło 17 lat, a jej nowy tom daje powody, by tamto rozpoznanie apdejtować. Dlaczego właśnie przy okazji Zimnej książki? Trochę dlatego, że ta siedemnastka jest kabalistycznie ważna, bo tyle lat miała gliwiczanka, debiutując. Trochę dlatego, że pewne tendencje narastające z wolna w twórczości Podgórnik (w Rezydencji surykatek i Zawsze już wcale nie tak z wolna) w jej nowej książce okazują się dominujące, służąc za paliwo dla chyba wszystkich tekstów. Ale najbardziej dlatego, że ostatnio już nie tylko poezja, ale i spora część polskiej rzeczywistości aż się prosi, by ją z pomocą wierszy Marty Podgórnik określić.
Sztuka lirycznego wkurwu i zwersyfikowanej awersji, zgryźliwej zgryzoty i pretensjonalnej pretensji, sentymentalnego resentymentu i szyderczego naburmuszenia. Oto co wypełnia Zimną książkę. Nie chce się wierzyć, że dojście w tej sztuce do aż takiej wprawy może być kwestią czerpania z zaledwie pojedynczej pamięci i jedynie osobistych traum. Aforystyczna esencjalizacja rozgoryczenia („Śpiewnie / Biły zimne dzwony w nieczułych piersiach. Oddech był skrócony / Jak fraza, którą można dymać na dwa wersy.”) czy rozżalenie natężone do rozmiarów nader zdyscyplinowanego poetyckiego języka („Na skleconym naprędce wachlarzyku z desek i widm / Cmentarnych, powleczonych tekstem, piórko / Kaligrafuje rytmem telegrafu z kultowego westernu”) zakrawają na rozgrywkę poważniejszą niż konfesyjna kreacja poetyckiego „ja”.