O książce Czesława Miłosza (Wiersze i ćwiczenia, Świat Książki, 2008) z nieznanymi wersjami słynnych wierszy i doskonałymi tłumaczeniami noblisty opracowanej przez Marka Skwarnickiego pisze Piotr Kępiński.
Zaginiony w roku 1964 roku zeszyt wierszy, niepozorny, stustronicowy w czarnej oprawie, zawierający utwory z przygotowywanego wówczas tomiku Miłosza „Gucio zaczarowany” oraz przekłady. Miał być to upominek od Miłosza dla Marka Skwarnickiego, poety i redaktora „Tygodnika Powszechnego”. Wówczas przesyłka zaginęła, ale Miłosz odnalazł ją w roku 2002 w papierach po swym zmarłym bracie Andrzeju i dopilnował, by adresat ją otrzymał. Tomik zawiera autorskie wersje tekstów oraz faksymile rękopisu Miłosza.
To widać dzisiaj jak na dłoni. O wiele wyraźniej niż kilka lat temu. I być może perspektywa kilku lat była nam potrzebna, żeby na nowo rozpoznać wielkość poety, który wielki przestawał być na chwilę przed śmiercią. Tak się przynajmniej wydawało. Bo to wtedy właśnie wielu krytyków dezawuowało twórczość Czesława Miłosza. „Piesek przydrożny” był słaby, a ostatnie wiersze – błahe.
Ciekawe. Skoro pisane na chwilę przed śmiercią poezje były takie słabe, to dlaczego znalazły aż tylu naśladowców? Dlaczego tak chętnie się je cytuje? Dlaczego dla wielu autorów średniego i młodego pokolenia stały się tak ważne? Bo są genialne. To jedyna odpowiedź. Kiedy czytam ironiczne wiersze Marcina Świetlickiego, czuję, że współgrają one znakomicie z dystansem epigramatycznych poezji Miłosza. Podobnie będzie, jeżeli porównamy teksty noblisty z tekstami Tadeusza Dąbrowskiego czy Wojciecha Wencla. Cóż, ku zmartwieniu malkontentów trzeba stwierdzić, że w minionym stuleciu nikt lepiej niż Miłosz wierszy nie pisał. Był gigantem i gigantem pozostanie.
Dzisiaj Miłosz nie żyje, Skwarnicki również. Pozostał legendarny zeszyt z wierszami, który ponad 50 lata temu poeta chciał mu podarować.
Dlaczego legendarny? Dlaczego taki ważny? Zacznijmy od początku. Historia zeszytu ręcznie przepisanych wierszy (reprodukowanych w książce na fotografiach), które Czesław Miłosz usiłował przesłać poecie z Krakowa, sama w sobie jest ciekawa. Kiedy ten wówczas młody publicysta „Tygodnika Powszechnego” opublikował wiersz poświęcony Miłoszowi w 1957 roku, w kilka miesięcy później otrzymał od niego pozdrowienia. Kiedy był w Stanach Zjednoczonych w 1964 roku z wizytą u ojca, poeta chciał mu podesłać swój rękopis.
Skwarnicki podał mu dwa adresy, ale wiersze nigdy do niego nie dotarły. Dlaczego – tego pewnie nigdy się nie dowiemy. Może ktoś ze znajomych Skwarnickiego, z powojennej akowskiej emigracji, przestraszył się, że pisze do niego poeta, który był kiedyś komunistycznym dyplomatą, i listu nie odebrał. W związku z tym poczta zwróciła przesyłkę nadawcy. Niewykluczone, że był to przypadek. Nieważne. Ważniejsze jest bowiem to, że kiedy po 38 latach obaj panowie spotkali się w Krakowie w mieszkaniu poety przy Bogusławskiego, nieopodal Wawelu i Skałki, Miłosz wypalił: – Coś tu mam ciekawego dla pana, lecz nie wiem, czy dać to panu, czy nie, ale kto daje i odbiera, ten się w piekle poniewiera.
Był to oczywiście wspomniany pakiet wierszy, który cudem odnalazł się w papierach zmarłego brata poety, Andrzeja. Tom zawierał wiersze z lat 1938-1964, różniące się często od ostatecznych wersji drukowanych potem przez poetę w książkach. Znalazły się tam także przekłady z Kawafisa, Whitmana, Jeffersa czy Mertona i jeden wiersz nigdzie niepublikowany. Jak to się czyta? Doskonale. I tylko jedna rzecz wydaje się dziwna. Miłosz w przeciwieństwie do Tadeusza Różewicza zawsze uważany był za autora pogodzonego ze światem. I jest to prawda stuprocentowa.
Tak w istocie było i jest. Wystarczy przejrzeć kilka jego książek poetyckich. Wystarczy zajrzeć do prozy czy esejów. Problem polega na tym, że ów wybór wierszy, który Skwarnicki dostał od Miłosza, pokazuje nam trochę inną twarz poety. Oto mamy przed sobą autora, który w świat i człowieka głęboko nie wierzy. Żeby nie powiedzieć – wątpi absolutnie we wszystko. Jest totalnie złamany.
Jego polemika ze światem nie ma w sobie nic z pasji i przypomina skomlenie zranionego psa. „Czy to słuszne żeby człowiek / na zawsze został strącony?” – pyta Miłosz we wspomnianym niepublikowanym tekście. „Bo i znak motyla / Jest studnią ze zwiniętym na dnie jadowitym czadem”. Czy tak mówi człowiek, który ma chwalić świat?
Chyba nie. Jednak najciekawsze jest pytanie, dlaczego Miłosz dokonał takiego wyboru. Dlaczego chciał pokazać swoją ciemną stronę? Gdyby chwilę poszperać wśród napisanych w tamtym czasie tekstów, to jednak znalazłyby się utwory jaśniejsze. I gdyby nie mistrzowski wiersz poświęcony Oli i Aleksandrowi Watom „Co było wielkie”, można byłoby go zdefiniować jako Ciorana polskiej literatury. Oczywiście biorąc pod uwagę tylko wspomniany rękopis. A przecież tak nie było.
I tak nie jest. Ale w roku 1964 Miłosz chciał być ciemny, nieoczywisty i trudny do zdefiniowania. Jak cała jego poezja, którą trudno wepchnąć do jednej szuflady z napisem: afirmacja. I dzięki Bogu, chciałoby się powiedzieć.