Karpowicz i komuniści

W tym miesiącu minie 10 rocznica śmierci Tymoteusza Karpowicza. Prezentujemy niepublikowany fragment rozmowy, którą z Poetą w roku 2000 przeprowadził Stanisław Bereś. Tymoteusz Karpowicz opowiada o trudnym dzieciństwie i młodości oraz swojej karierze literackiej w PRL.

Jest to fragment nowej książki Stanisława Beresia, stanowiącej kontynuację Historii literatury polskiej w rozmowach XX-XXI wiek. T. 1., która ukaże się w tym roku nakładem wydawnictwa Czarne.

***

STANISŁAW BEREŚ: Kiedy pierwszy raz napotkałem pana pseudonim w „Prawdzie Wileńskiej” nie posiadałem się ze zdumienia. Skąd się pan tam wziął?

TYMOTEUSZ KARPOWICZ: Aleksander Maliszewski, bardzo szlachetny człowiek, choć nie najlepszy poeta, który był wtedy redaktorem działu literackiego „Prawdy Wileńskiej” – jedynego polskiego pisma w tamtym czasie na Wileńszczyźnie, w swoich pamiętnikach opisał mnie jak zjawiłem się w redakcji w dwóch lewych butach i z jakimiś papierami w dłoni. Byłem wtedy strasznie upartym wiejskim chłopakiem, mającym za sobą pierwsze teksty poetyckie. Dzięki Maliszewskiemu dostąpiłem niebywałego dla mnie wówczas zaszczytu, bo będąc kompletnym żółtodziobem, zdołałem go przekonać, że mam w sobie jakieś zadatki na poetę.

Cały czas zastanawiam się, jak to było: jest pan młodym człowiekiem, chce pan debiutować – i co? Niesie pan utwór do gazety, za co można dostać od AK kulę w łeb?

Tej świadomości, przynajmniej wówczas, nie miałem. Ja po prostu tęskniłem za socjalizmem, który rozumiałem jako system sprawiedliwości społecznej, a Aleksander Maliszewski, który stał się moim protektorem, należał do najszlachetniejszych polskich socjalistów.

Czyli swoją decyzję uzasadnia pan zaczadzeniem ideologią rzekomej sprawiedliwości społecznej, która obiecywała ucieczkę od biedy i beznadziei?

W pana sformułowaniu i tonie jest coś oskarżycielskiego. Ale niech pan sobie uświadomi, że ja pochodziłem z rodziny straszliwie biednej, sponiewieranej. Byliśmy komornikami w majątku państwa Wróblewskich, pod Porubankiem. Nędza, dotkliwy głód oraz upokorzenia sprawiły, że już w chłopięcych latach zaczęła we mnie rosnąć tęsknota do sprawiedliwości społecznej, a elementy socjalistycznego myślenia były we mnie bardzo silne. Moje poczucie krzywdy dodatkowo potęgował ojczym, Brzeziński, który bardzo mnie bił, za najmniejsze nawet przewinienie.

Czyli był pan sierotą. Co się stało z ojcem?

Mój ojciec, podobnie jak inni młodzi Polacy, w czasie pierwszej wojny światowej został wcielony do armii rosyjskiej. Był w artylerii jako bombardir-nawodczik, czyli celowniczy. W zgrupowaniu kijowskim, gdzie się znajdował, w momencie wybuchu wojny polsko-sowieckiej było bardzo dużo Polaków. No i wyginęli w obozie koncentracyjnym – wśród nich mój ojciec. Nie znam żadnych szczegółów, wiem tylko, że albo został zamordowany, albo zmarł z głodu lub choroby. Te okruchy wiadomości o moim ojcu musiały bardzo mocno utkwić gdzieś w pokładach mojej podświadomości, skoro stały się sygnałem ostrzegającym, że to, co nadchodzi ze Wschodu, może być straszne.

Przyznam, że tym bardziej nie potrafię tego połączyć z „Prawdą Wileńską”. Przecież ona wyrażała interesy sowieckie.

W momencie debiutu nie miałem jeszcze tej świadomości. Ona przyszła znacznie później…

W którym momencie?

Nie wiem, chyba dopiero pod koniec okupacji.

Jeśli dobrze rozumiem, przez cały ten czas pracował pan fizycznie i utrzymywał rodzinę?

Tak, przede wszystkim wtedy, kiedy moja matka chorowała, ale jej kłopoty  ze zdrowiem psychicznym stale wracały, więc zdarzały się długie okresy, kiedy byłem niemal głównym żywicielem rodziny.

A gdzie pan pracował?

Na skromnym kawałeczku ziemi, który należał do rodziny matki, do Fiedorowiczów. (z westchnieniem) Malutkie to było! Ot, takie poletko. Mówimy zatem o najskromniejszej wegetacji. Lasy państwowe i pańskie dostarczały nam opału oraz pożywienia w postaci grzybów czy jagód. No i mieliśmy krowę, która nazywała się Małgośka… W czasach kiedy mama chorowała i nie mogła chodzić, nosiłem to mleko na sprzedaż do dalekiego Wilna. Zimą nauczyłem się nawet jeździć na nartach, żeby było szybciej. To był bardzo elementarny model przetrwania.

Przepraszam, że pytam o to wszystko, ale chcę wiedzieć, jaki był wówczas horyzont politycznego myślenia takiego chłopaka.

Nie miałem na pewno świadomości typu inteligenckiego, bo byłem jak najdalej od tego środowiska. Oczywiście wiedziałem, że gdzieś  tam, w mitycznych dla mnie obszarach, są Czesław Miłosz, Teodor Bujnicki, Maria Żeromska i inni, ale ja miałem do nich „dojście” tylko na chwilę. Konkretnie jedno, kiedy po moim debiucie pozwolili mi towarzyszyć w swoim wieczorze autorskim. I to już wszystko. Ja byłem w ogóle poza tym układem towarzyskim, moja świadomość nie sięgała wtedy nawet tych obszarów. Dla mnie ważna była tylko karteczka papieru i to co na niej nabazgrałem.

A jak pan spogląda na to wszystko dziś? Czy nie uważa pan, że współpraca z „Prawdą Wileńską” jest plamą na biografii pisarza?

Ja myślę, że ocena musi jakoś zależeć od świadomości, jaką się wtedy miało. Jeżeli ktoś był już w pełni uformowany politycznie i zdawał sobie sprawę ze wszystkiego, jak np. Bujnicki, to było to coś innego niż świadomość takiego wiejskiego szczeniaka jak ja, który nic nie wiedział i patrzył na problem wyłącznie przez pryzmat potwornej biedy i poczucia palącej krzywdy. Jak mówiłem, marzyłem w tamtych latach o socjalizmie. Oczywiście socjalizmie z ludzką twarzą.

No więc niech pan mi jeszcze powie, jak długo utrzymała się ta pana lewicowość?

Zarówno we wsi, jak we dworach pańskich wiedzieli, że Karpowiczowskie szczenię ciągnie na lewo, więc różnie to ze mną mogło być, gdy nagle los dał mi nieprawdopodobną lekcję: zostałem aresztowany przez gestapo, a wydał mnie mój sąsiad, volksdeutsch Hinz, który doniósł, że jestem Tadeuszem Lirmianem. Wówczas gestapo przeprowadziło wywiad. Nie wiem, dlaczego nie wystarczył im ten donos, tylko prowadzili dodatkowe przesłuchania. Tak czy inaczej, przyszli do dworu państwa Wróblewskich, pytając: „Czy ten chłopiec jest Tadeuszem Lirmianem”? Potwierdzenie oznaczałoby moją śmierć. I wtedy pan Wróblewski powiedział: „Nie! Lirmian  uciekł z armią sowiecką”. Był to dla mnie prawdziwy szok! Zrozumiałem bowiem wtedy, że wszystkie te opowieści komunistów o nienawiści klasowej były jedną wielką nieprawdą, uproszczeniem, bo jednak istnieje bardziej elementarna więź narodu polskiego, która buduje ocalające wspólnoty i łączy nawet tak różne klasy społeczne, jak chłopstwo i ziemiaństwo. Zacząłem się więc temu uważniej przyglądać i kiedy wróciła armia radziecka, zaczynając budowę „nowego, sprawiedliwego systemu”, zorientowałem się, że nie ma on absolutnie nic wspólnego z moimi wyobrażeniami o socjalizmie. Widziałem okropne rzeczy. Kilka tygodni spędziłem w lochach, gdzie konali partyzanci z wileńskiego AK. Nieprawdopodobne okrucieństwo Rosjan i masowe wywózki nie pozostawiały żadnych złudzeń. Wtedy zrozumiałem też, że polski socjalizm będzie zawsze zdominowany przez model ze Wschodu.

Muszę jednak panu powiedzieć, że moje tęsknoty za prawdziwym socjalizmem przetrwały do dziś i ja się z tym nie kryję. Nadal wierzę, że jeżeli socjalizm byłby zrealizowany naprawdę tak, jak teoretycznie został pomyślany, to mógłby być formą społecznego zrównania.

  Po wojnie był pan zatem idealnym materiałem na pisarza chłopskiego lub socrealistę.

I na to się zanosiło. Po wojnie było jednak bardzo trudno. Ja byłem nadal biednym chłopcem ze wsi i z trudem, dzięki Maliszewskiemu, dochrapałem się tomiku „Żywe wymiary”, a kiedy naszą wieś wywieziono na Pomorze i wylądowałem w Lęborku, on, chociaż miałem ukończoną tylko szkołę powszechną, dał mi list polecający do Polskiego Radia w Szczecinie. Podpisał go zresztą naczelnik propagandy w Rozgłośni Warszawskiej. Właśnie w tym liście zostałem nazwany poetą chłopskim.

A potem przyszło zjednoczenie PPS z PPR a sytuacja polityczno-społeczna bardzo się zaostrzyła i zaczęto wywierać na mnie naciski, żebym wstąpił do partii. Ponieważ nie dały one żadnych rezultatów, usunięto mnie z działu literackiego.

Nie rozumiem. Dlaczego nie chciał pan wstąpić do partii? Z pana poglądami byłoby to dość oczywiste. Co pana blokowało? Nie miał pan pokusy kariery literackiej?

Ogromną… Ale nie mogłem. Za dużo chyba widziałem…

Ależ w to wchodzili nawet ludzie, którzy byli w GUŁ-agu. Naokoło widział pan pewnie ludzi, którzy z dumą włączali się w budowę socjalizmu. I co?

Ja nie wiem, naprawdę. Byłaby jakaś nadzieja na wytłumaczenie tego dziwnego fenomenu, gdybym był kimś religijnym, jak np. Zbyszek Herbert. Ale mnie nie osłaniała wiara. Byłem taki materialistyczny siniec… Wszystko musiałem sam na sobie sprawdzić.

    A kto pana chciał do tej partii zapisać? Podstawowa komórka partyjna w ZLP?

Nie tylko. Na uniwersytecie ciągle mnie namawiał do tego prof. Jerzy Ziomek, który się wtedy świeżo przekabacił na marksizm, a czasem prof. Samuel Sandler. Pytali mnie: „Jak to jest? Pisywaliście jako Tadeusz Lirmian, a nie chcecie wstąpić do partii”? Ja zaś na to: (śmiech)  „Partia to jest dla mnie coś bardzo świętego. Czuję, że jeszcze nie dorosłem”. Inna rzecz, że byłem wtedy dość wdzięcznym obiektem do takich nacisków, bo nie miałem żadnego stypendium i żeby jakoś przeżyć, tłumaczyłem poezję rosyjską oraz redagowałem sylwetki twórców do „Gazety Robotniczej”. Musiałem przecież jakoś zarobić tych parę groszy na smalec i chleb.

A czy nie odczuwał pan pogardy wobec tych, którzy robili wtedy karierę literacką?

Nie, bo nie miałem na to czasu.

Czytał pan ich teksty (fatalne skądinąd), widział pan, że publikują, stają się znani, dostają nagrody państwowe. I co, nie kusiło…?

A jednak nie mogłem. Myślę, że zadecydowały o tym przeżycia wileńskie oraz to, co robiono z moimi kolegami. Znany był mi np. los Jasienicy, z którym później bardzo się zaprzyjaźniliśmy i stworzyliśmy wspólny front wewnątrz Związku Literatów Polskich przeciwko Putramentowi i Załuskiemu. Przypominam sobie nawet, jak kiedyś Załuski powiedział do mnie z wyrzutem: „Wbiliście nóż w plecy partii”! Aż się wyprostowałem, jak gdyby to były moje własne plecy. A potem zaczęła się jeszcze na dodatek wojna z Putramentem.

Kiedy miała miejsce ta wojna?

To był jeden ze zjazdów literatów…

Początek socrealizmu czy później?

O, nie! Później. To były już lata sześćdziesiąte. Zbliżał się rok 1968 i w powietrzu gęstniało. Ten zjazd nie odbywał się zresztą w Warszawie. To było… nie pamiętam już gdzie.

Putrament zastraszał środowisko, szantażował niepokornych stypendiami i pozwoleniami na publikacje. To wszystko mnie irytowało do tego stopnia, że przygotowałem na ten zjazd delegatów ZLP obszerne przemówienie pt.: „Kim jest Jerzy Putrament”? Kiedy je czytałem, on siedział w pierwszym rzędzie, razem z Kliszką.

Nie rozumiem, co to za pomysł? Naprzeciwko siedzą członkowie Biura Politycznego, a pan wygłasza przemówienie przeciwko Putramentowi? Przecież to było samobójstwo

Wie pan, przyjaźniłem się wtedy ze Zbyszkiem Herbertem, Arturem Międzyrzeckim, Lechem Bądkowskim i Mironem Białoszewskim (chociaż on akurat stronił od polityki), którzy bardzo cenili sobie wolność wewnętrzną. Była to przyjaźń bardzo głęboka. Wiedzieliśmy, że do pewnych granic musimy ustępować, ale kiedy już się tę granicę przekracza, trzeba ryzykować wszystko. Ponieważ czułem, że moje życie w kraju i tak się już kończy, więc chciałem powiedzieć, że to już dość.

Czy po pana wystąpieniu Putrament replikował?

Nie. Siedział skulony w sobie.

To dziwne! I nikt z prezydium nie wdeptał pana w ziemię?

Nie, ja też nie wiem dlaczego. Putrament był wtedy redaktorem „Kultury” i członkiem KC, więc jakiś odpór powinien był nastąpić. I to natychmiast. Ale tak się nie stało. A co jeszcze dziwniejsze, Putrament zaraz po zjeździe wylądował w szpitalu.

Czy to miało miejsce na długo przed pańskim wyjazdem z kraju?

Nie, nie tak długo. To było już w okresie zagęszczania się atmosfery wokół mnie.

Pan wyjechał w 1973 roku. Dla mnie jest to dziwny rok na emigrację, ponieważ po nastaniu Gierka obserwujemy rodzaj poluzowania, odkręcenia śruby. W czasie kiedy Barańczak drukuje „Dziennik poranny”, a Zagajewski „Komunikat”, pan uznaje, że nie da się dalej żyć i tworzyć w kraju. Dziwna sytuacja…

To nie było myślenie w tych kategoriach, że w Polsce nie da się już żyć i tworzyć, tylko raczej poczucie, że powstaje we mnie jakaś blokada, że nie mogę w pełni zmieścić się w samym sobie. Moje życie tak się układało, że nigdy nie mogłem sobie pozwolić na to, ażeby być tylko i wyłącznie twórcą. Od początku czułem potrzebę działania w pewnej grupie. Być może była to potrzeba instynktowna, wyniesiona jeszcze z lat chłopięcych, kiedy żeby się ocalić, trzeba było być w grupie. Praca w niezliczonych komisjach (m.in. w komisji stypendialnej, gdzie ścierałem się ciągle z okrutnicą Zatorską, walcząc o różnych Wojaczków), prowadzenie działu prozy i poezji w „Odrze”, członkostwo w redakcji „Poezji”, uczestnictwo w różnych zjazdach, organizowanie Kłodzkiej Wiosny Poetyckiej – to wszystko było bardzo absorbujące. Coraz  mniej czasu miałem na myślenie o sobie. Kiedy zostałem jednym z członków grupy doradczej przy Ministerstwie Kultury i Sztuki, też musiałem się nieustannie ścierać i ścierać. Pamięta pan zapewne, że kiedy powstał Klub Poetów, znów upatrzono sobie Karpowicza. Naprawdę nie wiem dlaczego. Znów nie byłem sobą, tylko jakąś dziwną monetą, za którą można było coś kupić czy sprzedać.

Ale to, co pan mówi, składa się na obraz dobrego zakorzenienia w środowisku. Członkostwa w komisjach, dwie redakcje, ministerialne grupy doradcze. To są dowody mocnej pozycji…

Do pewnego momentu tak, ale równocześnie proszę nie zapominać, że ja w prowadzonych przez siebie działach dostarczałem najwięcej materiału konfiskowanego przez cenzurę.

Myśli pan o „Odrze”?

Przede wszystkim o „Odrze”, ale również o „Poezji”, gdzie wraz z Grześczakiem, Herbertem i Międzyrzeckim tworzyliśmy trójkę zastępców redaktora naczelnego, którym był wówczas Jakubowski. Jak pan wie, wszyscy zostaliśmy pozbawieni tych stanowisk i usunięci z redakcji.

Co było bezpośrednim powodem?

Bezpośrednim? Nasza prozachodnia orientacja i zdecydowane stawianie na  awangardowe  nurty w poezji europejskiej i krajowej. Ale głównym oskarżeniem, sformułowanym zresztą niestety przez mojego wieloletniego przyjaciela Juliana Przybosia, był zarzut, że dążymy do Zachodu. Wraz z Jakubowskim twierdzili, że jednak ex oriente lux. Przyboś napisał do Komitetu Centralnego list oskarżający część zespołu o nieprawomyślność. Burza! Ta sama historia powtórzyła się zresztą w „Odrze”.

Czyli „wycięli” pana? Za co?

Niech pan zajrzy kiedyś do starych numerów „Odry” i zobaczy, co drukowaliśmy w tamtych czasach. Przepychałem nawet Odojewskiego, który już wtedy był mocno podpadnięty.

I co? To nie są przecież powody, dla których rozwiązuje się umowę o pracę?

Toteż nie rozwiązano ze mną umowy. Tylko zabrano mi dział.

Wielkie mi rzeczy. Ja bym się jeszcze cieszył. A jak to się odbyło?

Ano zawiadomiono mnie, że już nie jestem odpowiedzialny za swój dział, a moje obowiązki przejmie Urszula Kozioł.

No to nic niezwykłego. Tak się  to wszędzie odbywa. Król umarł, niech żyje król, a życie musi iść do przodu.

Może rzeczywiście mój żal był trochę przesadny, ale to przekonanie, że robiłem znacznie więcej rzeczy niż inni i byłem dość dobrze merytorycznie przygotowany, jakoś mi doskwierało. Poza tym byłem już bardzo zmęczony. Na dodatek nałożyły się na to wszystko kłopoty żony, którą zaczęli dźgać w szkole, bo przeprowadziła lekcję o Katyniu. Wybuchła burza, dyrektor szkoły zagroził, że ją wyrzuci. Było nam bardzo ciężko, bo nie mieliśmy żadnych zapasów finansowych. Żyliśmy tylko z tego, co się na bieżąco zarobiło. Ja już prawie nie publikowałem, gdyż moją święta zasadą było niedrukowanie w pismach, w których pracowałem na etacie. Co najwyżej jakiś niewielki esej. Po utracie tych paru groszy, które miałem za prowadzenie działu poezji, przy stanie zagrożenia żony w szkole i bardzo skromniutkiej pensji redaktorskiej w dziale krytyki, poczułem, że już nie dam rady.

Determinacja narosła we mnie jak wrzód. Po tym zaś, jak ze stanowiska redaktora naczelnego „Odry” usunęli Zbyszka Kubikowskiego, na znak protestu złożyłem oficjalną rezygnację. W tym samym czasie żona została usunięta z wilczym biletem ze szkoły.

No i co, chyba nie poszedł pan do ambasady amerykańskiej?

Akurat w tym czasie przyjechał do Polski Paul Engel, szukając kandydata do współpracy w ramach International Raleigh Program, realizowanego na  prestiżowym dla wszystkich pisarzy świata University of Iowa. Chodziło o wprowadzenie do krwiobiegu czytelnictwa amerykańskiego poezji Norwida. Nie mam pojęcia, dlaczego wybrano właśnie mnie, bo wśród kandydatów był także Zbigniew Łapiński i Andrzej Braun, a każdy z nas jednakowo mocno pasjonował się twórczością tego poety-filozofa. W każdym razie to właśnie ja zostałem zaproszony do Iowa City. Nie było się co namyślać.

Stypendium niestety okazało się bardzo niskie, wręcz żałosne – 500$ miesięcznie. Pozwalało to od biedy wyżyć, ale gdy chciałem zabrać ze sobą żonę, zaczęły się już kłopoty. Zresztą, kiedy wyjeżdżaliśmy, żona była świeżo po operacji nowotworu. Trudne to były czasy! Ja zacząłem ciężką harówkę wokół Norwida, a ona podjęła studia bibliotekarskie. Kiedy zaś w czasie przerwy wiosennej pojechała do kraju po dokumentację, przesłuchania, które tam przeszła i inne przykrości, o których nawet nie chcę mówić, przekonały mnie, że w kraju nie mam już żadnych przyczółków. A tam był jednak  uniwersytet, zaczynały się studia doktoranckie, więc uznałem, że w jakimś sensie mogę być kimś bardziej sprawczym, tworzącym pewne wartości. I tak do tego doszło.

    Ale z tego co wiem, potem wrócił pan jeszcze do Europy. Czyli to nie była jeszcze ostateczna decyzja?

Ostateczne decyzje zapadły rzeczywiście później. Po pierwszym pobycie w Stanach Zjednoczonych wróciłem do Europy, ponieważ zaabsorbował mnie Berliner Unsler Programe (goszczący ongiś Gombrowicza i Miłosza), w ramach którego pojawiły się dość ciekawe perspektywy. Równocześnie jednak okazało się, że prof. Tymon Terlecki, zbliżając się do emerytury, poszukiwał kogoś, kto by bezpiecznie i respektując jego ideały, poprowadził chicagowską polonistykę. Było wielu kandydatów, między innymi Artur Międzyrzecki, ale ponieważ on nie miał uprawnień akademickich, ja natomiast miałem doktorat i przeszłość dydaktyczną, Terlecki wymusił na mnie (trzymając w szachu telefonami), abym po kolejnym roku na Iowa przeniósł się do Chicago i kontynuował jego dzieło. Warunki, które proponował uniwersytet, były żałosne, bo zaledwie 12 000 $ rocznie (po potrąceniach i opłaceniu mieszkania), ale ponieważ mieszkaliśmy ostatni rok w strasznej ruderze, a na dodatek byłem wtedy jeszcze strasznie naiwny, pomyślałem, że coś tam jednak będzie można pożytecznego zrobić. Zacząłem rok akademicki na Uniwersytecie Chicago, pojawili się studenci i wszystkie wynikające stąd sprawy, a ja zacząłem na dodatek realizować ideę przenoszenia Norwida do Ameryki, poczułem jak coraz silniej zakotwiczam się na tym przystanku. A potem doszły jeszcze moje wystąpienia w Voice of America oraz Free Europe. I tak ze zdziwieniem skonstatowałem, że jestem na emigracji…

 Istnieje opinia, że emigracja niszczy talent, maltretuje psychikę, dewastuje ojczysty język. Panu jednakże nie zaszkodziła. Nie miał pan  poczucia wykorzenienia?

Takiego uczucia nie doświadczałem. Dla mnie to było jeszcze jedno miejsce w życiu, w którym musiałem być. Nie zdawało mi się ono groźne, lecz raczej obojętne.

Ale właśnie tam stracił pan spory kawał życia poetyckiego, bo przynajmniej połowę z tych dwudziestu siedmiu lat musiał pan zainwestować w obowiązki, które pewnie były dalekie od pana marzeń.

Miałem tego pełną świadomość, ale nie było wyboru. Mówiłem sobie tak: „wszystko w porządku, milczałeś wprawdzie przez 10 lat, ale ważna jest nie ilość, tylko jakość, bo ważny jest tylko taki tekst, który jest rozprawą z tobą samym”. Zrezygnowałem  z podmiotowości,  bo uważałem, że nie mam do niej prawa.

Oprac. Kinga Perka, Patrycja Fiodorow, Stanisław Bereś

Fragment książki rozmów z pisarzami, których twórczość i działalność była lub jest związana z zagranicą, stanowiącej kontynuację Historii literatury polskiej w rozmowach XX-XXI wiek. T. 1. Zawierać  będzie wywiady z m.in. W. Albińskim, J. Hugo-Baderem, J. Giedroyciem, J. Głowackim, W. Jagielskim, L. Lipskim, W. Odojewskim, W. Tochmanem.  Ukaże się w przyszłym roku w wydawnictwie Czarne.

Tymoteusz Karpowicz; ur. 1921 w Zielonej k. Wilna, zm. 2005 w Chicago; poeta, eseista, dramaturg, hist. literatury; profesor Uniwersytetu w Chicago; redaktor m.in. „Nowych Sygnałów” (1956-1957), „Odry” (1958-1976) i „Poezji” (1965-1968); w 1974 wyemigrował, wykładał kolejno na uniwersytetach we Wrocławiu, Monachium, Regensburgu i Chicago; wyrafinowany erudyta i filozof, konsekwentny nowator; najbardziej hermetyczny poeta polski, lider orientacji „lingwistycznej”, operujący wieloznacznością, poszukujący metafizycznego wymiaru poezji; najważniejsze tomy poetyckie: W imię znaczenia (1962), Trudny las (1964), Odwrócone światło (1972), Rozwiązywanie przestrzeni (1990), Słoje zadrzewne (1999).